2.02.2019

Od Leonarda cd. Noah

- No i co żeś zrobiła?! - warknąłem, wpatrując się w strzałę, która utknęła gdzieś w koronie łysego ze wszystkich stron drzewa - I kto teraz po nią wejdzie co?! To na ten moment mój jedyny zestaw strzał, więc jak jednej brakuje to wszystko mi pójdzie w ruinę! - agresja w moim głosie szalała niczym rozdrażniony lew, gotowy rzucić się w każdym momencie w stronę swojego celu. Jeśli coś należało całkowicie do mnie i jakaś pośrednia osoba postanowiła to zniszczyć, bądź zgubić, uaktywniał się we mnie tryb bomby zegarowej, w etapie ostatecznego wybuchu. Widząc jak młodszy ode mnie kurdupel, nie reaguje na moje słowa, przekląłem dość głośno pod nosem, a następnie biorąc sprawy w swoje ręce, odrzuciłem swoją dumę i zacząłem wspinać się po gałęziach na sam szczyt, tego liściastego dziadostwa. Na "pocieszenie" mogę powiedzieć jeszcze, iż ubrudziłem sobie przy tym cały płaszcz oraz spodnie, które zapewne będą nadawać się już tylko i wyłącznie do wyrzucenia. Kiedy odnalazłem swoje maleństwo, poczułem przy tym dużą satysfakcje. Zanim zszedłem z roślinnego olbrzyma, zdecydowałem się ocenić pobieżnie stan zagubionej strzały. Miała ona dość mocno uszkodzoną lotkę, co automatycznie dyskwalifikowało ją z dalszego użytku. No i po zawodach - pomyślałem, uważając na to gdzie stawiam nogi. W końcu jeden zły ruch i wyląduję na ziemi w postaci placka ziemniaczanego, czy tam jak kto woli, zwalcowanego naleśnika. Kiedy znalazłem się już na stabilnym gruncie, podszedłem powoli do oniemiałej panny Blake, aby po chwili z premedytacją, dźgnąć ją w bok, za pomocą bezpiecznej końcówki bełta - Ty to masz cela jak baba z wesela... Do wywalenia ta strzała! - fuknąłem, nie szukając przy tym żadnego, wyrafinowanego słownictwa. Nie byłem ani w Londynie, ani nie zwracałem się do żadnego członka rodziny królewskiej, dlatego raczej mogłem pozwolić sobie na chwilę nerwowej słabości - Dawaj tę łapę - ciągnąłem dalej, nadając ruchami swoich rąk, początkującej łucznicze odpowiedniej postawy - Nie ściskaj tak tego majdanu, on ci nie spierdoli, jak zając - upomniałem ją, napinając wraz z nią cięciwę broni miotającej - Czubek nosa delikatnie dotyka cięciwy, a rękę podeprzyj sobie na żuchwie - tłumaczyłem, odsuwając od niej swoje dłonie, które w tamtej chwili były już nie potrzebne - A teraz puść cięciwę, a nie majdan! - zażądałem, a panienka od razu wykonała moje polecenie.
- Ała! - syknęła wypuszczając łuk z rąk, tylko po to, aby złapać się za obolałe przedramię.
- Takie uroki zaczynania zabawy z łukiem - stwierdziłem, ponosząc swoją własność z ziemi - Trafiłaś w zadek, zero punktów - wsadziłem strzałę do kołczana, zamocowanego przy pasku moich spodni, a następnie zacząłem kierować się w stronę zgaszonego samochodu - Przyjdź jutro o tej samej porze jeśli się nie boisz - rzuciłem przez ramię, nie obserwując wyrazu jej twarzy - Ostatnie pytanie. Imię.
- Noah... - wydusiła z przymusu, ruszając się z miejsca.
- Noah, nie bądź baba. Mała ranka to nie koniec świata.
➼➼➼➼➼➼➼
Następnego dnia na nogach byłem już od godziny siódmej. Po raz kolejny wybudziłem się przed wcześnie przez koszmar rozszerzający dzień śmierci Andreasa coraz bardziej. Nie chcąc się zadręczać tym cały dzień, chlusnąłem sobie na przywitanie lodowatą wodą w twarz, co było pierwszym krokiem do zjedzenia jakiegoś normalnego śniadania. Sherry łaziła za mną niemal krok w krok. Hm... Może czuła, że coś się niedobrego się ze mną dzieje? A może po prostu zwęszyła dobre papu i oczekiwała ode mnie jakiś resztek? Sam już nie wiem. Madeleine przed moim wczorajszym zaśnięciem, utwierdziła mnie w przekonaniu, iż moi rodzice mieli do mnie ogromne pretensje związane z tym, że nie miałem zamiaru rozmawiać z nimi na Skypie. Też mi wielka obraza. Wyrzucili mnie na drugą część półkuli ziemskiej i teraz strasznie się o mnie martwią. Bardzo ciekawe! Po zjedzeniu porannego posiłku oraz ubraniu się w dogodny strój, zarzuciłem na siebie nowy płaszcz, który pozwolił mi na wyjazd do akademii. Tym razem wziąłem ze sobą szofera, ponieważ nieustanne bóle głowy, nie pozwalały mi nawet skupić się na słuchaniu wiadomości. W stajni dla koni prywatnych byłem chwilę po dziesiątej. Na moje nieszczęście moja grupa treningowa zaczynała właśnie zajęcia, dlatego zmuszony byłem przebywać w jednym pomieszczeniu z tymi śmiesznymi Amerykanami. Było tutaj tak głośno, że wydawało mi się, iż moja głowa pęka na pół. Nie pocieszała mnie także obecność Alvesa i Clarks, którzy w magiczny sposób postanowili przenieść się do nas na dzisiejsze skoki. Na początku wszystko szło w miarę dobrze, ale gdy nadeszła chwila ćwiczenia przejazdów zaczęło się robić nie ciekawie. Już na drugiej przeszkodzie straciłem panowanie nad rozpędzonym wierzchowcem, który zrzucił mnie prosto na metalowy stojak. Słysząc śmiechy otaczających mnie ludzi, szybko obrzuciłem ich wrogim spojrzeniem, co wywołało u nich zamilknięcie. Zadowolony z takiej reakcji, przetarłem wierzchem dłoni swoje oczy, gdyż poczułem na swoich powiekach coś lepkiego, przypominającego konsystencją łzy.
- Co jest do cholery? - powiedziałem sam do siebie, widząc na ubraniu ślady świeżej krwi. Nim się zorientowałem, wokół mnie stworzyło się małe kółeczko składające się z osób takich jak: Noah, Diego i ta... Eh... Jak ona miała? Valentyna? Vlota? Venus? Chyba jakoś tak jej było. Niezadowolony z takiego zainteresowania moją osobą, schwyciłem Brazylijczyka za frak, za pomocą którego pomogłem sobie wstać - Co się tak gapicie? - obrzuciłem ich krwawym spojrzeniem, ponieważ czerwona substancja dotarła już do mojej brody - Spierdalać ode mnie. 

Noah? xd
Do pielęgniary go zabrać musita xd
835 słów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz