Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Leonard. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Leonard. Pokaż wszystkie posty

2.13.2020

Od Leonarda cd. Noah

- Leo? Wszystko w porządku? - Zimne palce Madeleine przejechały po moim karku. - Leo… - Usiadła na skraju skrzypiącego łóżka. Eh, dlaczego ona właściwie tutaj przyszła? Miała przecież wolne i bez żadnego problemu mogła wrócić do swojej rodziny. Tam miałaby całkowity spokój, a tutaj dostała jedynie dodatkowych zmartwień.
- Jest okej. - Poprawiłem błękitny koc. - Nie musisz się mną przejmować.
- Martwię się o ciebie. - Zignorowała moją odpowiedź. - Może wyjdziesz w końcu z pokoju? Nie jadłeś od dwóch dni… Hm, zrobię obiad i porozmawiamy? - Nie chciała odpuścić.
- Nie jestem głodny. - Wcisnąłem twarz w miękką poduszkę. - Po prostu potrzebuje odpoczynku. Cholernie długiego odpoczynku. - Burczałem w jej włochaty materiał.
- Męczysz się z tym. - Zaszeleściła leżącą na ziemi gazetą. - Nawet The Times cię już irytuje.
- Bo piszą głupoty. - Przekrzywiłem lekko głowę. - Wyglądam tragicznie, prawda? - Przetarłem rękawem bluzy lewe oko.
- Nie jest źle. - Podała mi chusteczkę. - To co chcesz zjeść? - Francuska ciągle wracała do tematu związanego z jedzeniem.
- Spaghetti. - Wysmarkałem zatkany nos. - I lody truskawkowo-waniliowe. - Dorzuciłem, gdy ta poderwała się z miękkiego materaca.
- Jasne. - Posłała mi szeroki uśmiech. - Zawołam cię, kiedy wszystko będzie już gotowe.
***
- Więc cię rzuciła, a potem pocałowała Blue? - Uniosła wyregulowaną brew.
- Yhym. - Nawinąłem kłębek makaronu na widelec. - Zabolało. - Wsunąłem sztuciec do ust.
- To na pewno. - Podsunęła mi sok. - Mogłeś powiedzieć wcześniej. Rozstania nigdy nie są przyjemne. - Zajrzała do prawie opustoszałej zamrażarki. Może to moja wina? - zacząłem wpatrywać się w czerwoną, obiadową paćkę Najpierw Sally, potem Tamara, a teraz Noah… Chyba pora przystopować ze związkami, które i tak skończą się czarnym scenariuszem. Meh, życie to ogólnie jakiś nieśmieszny żart. Coś ci nie wyszło? Pozwól, że spadnie na ciebie jeszcze kilka nieszczęść. Zaczyna być ci lepiej? Pora skrzywdzić cię w delikatny, bądź sadystyczny sposób. I tak w kółko i w kółko i w kółko, aż do śmierci.
- Wolałem przeżyć to sam. - Wyrwałem się z pułapki milczenia. - Nie lubię rozmawiać o emocjach. - Potarłem blade policzki.
- Nauczysz się jeszcze. - Strzeliła knykciami. - Są i lody. - Zaprezentowała zmrożone na kość pudełko.
- Na które trochę poczekamy. - Odepchnąłem od siebie ubrudzony talerz. - Starczy mi.
- Zostawię ci na później. - Wykrzywiłem usta w niewielkim grymasie. - Psom przydałby się spacer. Może przejdziemy się po okolicy? Jest ładna pogoda. - Spojrzała na leżącą pod stołem sukę.
- Nie mam siły. - Skryłem twarz w objęciach szarego kaptura. - Jutro? - Brunetka zmarszczyła uroczo nos.
- Dzisiaj. - Nie odpuszczała. - Pójdę z tobą więc będziesz miał siły.
- Maddie… - Spojrzałem błagalnie w jej rozszerzone źrenice. - Nie dam rady. - Żałośnie stęknąłem.
- Dzisiaj. - Uparła się jak wół. - Ubieraj się. Idę po smycze i szelki.

Noah?
405 

2.05.2020

Od Leonarda cd. Ronana

- Planujemy z Noah iść do kina. - Wzruszyłem ramionami. - Do repertuaru weszło „Sekretne życie zwierzaków domowych dwa”. Obiecałem Blake, że pojawimy się na pierwszym seansie.
- Pójdziemy z wami. - Ronan pokazał światu swoje białe zęby.
- Nie potrzebujemy przyzwoitek. - Zmarszczyłem brwi. - To prywatne wyjście. - Próbowałem postawić na swoim.
- A kino to miejsce publiczne. - Strzelił knykciami. - Wyluzuj… I tak każdy płaci za siebie. - Spojrzał w stronę znudzonej Blue.
- Yhym. - Próbowałem opanować swoją złość.
- No dobrze zakochańce. - Mrugnął kilka razy oczami. - Tylko się drażniłem. Róbcie co chcecie. - Wstał z niebieskiego krzesła, gdyż w drzwiach stołówki pojawił się zmęczony popołudniem Adam. Nie zwracając na niego uwagi, wyjąłem z kieszeni wibrujący telefon, który sygnalizował mi, że ktoś próbuje nawiązać niezapowiedziane połączenie. Ojciec - przeczytałem migający na wyświetlaczu napis. Odrzuć - przesunąłem palcem po czerwonej słuchawce.
- Leo? - Fioletowowłosy anioł trącił moje ramię. - Możemy już iść? Chciałabym się zobaczyć z Testerem. Nie widziałam go przed śniadaniem, więc wypada nadrobić zaległości.
- Oczywiście. - Skinąłem głowa. - Przy okazji zobaczę się z Royalem i Attackiem. - Ruszyliśmy w stronę wyjścia.
Zachowując drętwą ciszą, od razu udaliśmy się do ogromnej stajni, która ostatnimi czasy została powiększona o nowe boksy. Uważając na kręcących się niedaleko nas stajennych, podeszliśmy do „mieszkania” (niezadowolonego z naszej wizyty) ogiera.
- To ty uważaj na palce, a ja pójdę po nowe siniaki. - Zażartowałem, pocierając lewe ramię. - Jakbyś czegoś potrzebowała to krzycz.
***
Siedzenie między Blue, a Noah przez bite dwie godziny potrafiło solidnie wymęczyć. Ciągłe śmiechy, szturchańce, rzucanie się popcornem… Do kompletu brakowało jeszcze słynnego brokatu i kolorowego jednorożca. Kręcąc na to wszystko głową, zdecydowałem, że zabiorę je na słodki podwieczorek. Może chociaż przez chwilę się uspokoją, a moja głowa nie rozpadnie się na milion kawałków.
- To na co macie ochotę? - Przepuściłem je w drzwiach.
- Coś na co nas stać. - Nołe usiadła przy pierwszym lepszym stoliku. - Może jakieś gofry? Albo deser lodowy? - Zaczęła przeglądać szare menu.
- Przecież ja stawiam. - Usiadłem naprzeciwko nich. - Byle bez żadnych dziwactw. To świecące się dziadostwo, nie pasuje do każdego jedzenia. - Blue posłała mi krytyczne spojrzenie, które w żaden sposób mnie nie zraniło. Miałem swój rozum i raczej nie zamierzałem go zmieniać.
- Nie masz gustu. - Branwell oparła brodę na otwartej dłoni. - Zresztą jak każdy Brytol. - Próbowała nadepnąć mi na odcisk.
- Tak, tak. - Spojrzałem w spis łakoci. - Tęczowe gofry pasują? - Spojrzałem na zamyśloną Blake.
- Drogie… - Przygryzła dolną wargę. - Nie sądzę…
- Czyli tak. - Wyjąłem z portfela kartę kredytową. - Ty też chcesz? - Zwróciłem się do markotnego kurdupla.
- Nie. - Fuknęła z oburzeniem. - Poradzę sobie sama. - Skrzyżowała nogi.
- Czyli też chcesz. Kobiety. - Nie wchodząc z nią w dalszą rozmowę, udałem się do kas. Przede mną stało kilku ludzi, dlatego na spokojnie mogłem sprawdzić wszystkie wiadomości, które trafiły na mój telefon, kiedy przesiadywaliśmy na filmowym seansie. Czego on chce? - spojrzałem na listę nieodebranych sygnałów. Normalnie przejmował się jak nigdy. Nie chcąc rozmawiać z nim głosowo, napisałem mu krótkiego SMS-a. I weź już nie dzwoń - schowałem iPhone’a do kieszeni.
Po zapłaceniu za trzy porcje jedzenia, prędko wróciłem do naszego stolika, przy którym siedział ktoś jeszcze. Blond loczki, damskie rysy, długie palce… Czyżby to był…
- Podbródek wyżej kochanie. - Tak to ewidentnie Ronan.
- Ciebie też miło widzieć. - Poprawiłem rozczochrane włosy. - Może tęczowego gofra?

Ro?
513

2.02.2020

Od Leonarda cd. Ganseya

- Powinieneś ubrać spodnie. Raczej w bokserkach do samolotu nie wejdziesz. - Zmarszczyłem brwi.
- Zakład? - Ziewnął, przysłaniając przy tym usta. - Chciałbyś, aby inni pasażerowie też mnie podziwiali? - Ruszył w kierunku szafy.
- Wolałbym oszczędzić im tego widoku. - Przewróciłem oczami. - Poza tym, ściągnąłbyś na nas niepotrzebną uwagę. - Zauważyłem, co spotkało się z jego śmiechem.
- Jasne, jasne. - Wyciągnął pierwsze lepsze spodnie. - Będą mi pasować? - Wyszczerzył się głupio.
- Myślę, że tak. - Przyjrzałem się, leżącym na biurku książkom. Coś ze studiów, coś ze studiów… Czy ten człowiek żyje samą nauką? Przecież to nie ma najmniejszego sensu. No dobra, jakiś tam ma, ale ciągle uważam, że powinien znaleźć sobie jakieś ciekawsze zajęcie.
- Świetnie. - Założył granatową koszulkę. - Pozwolisz mi zjeść, czy postawisz mi obiad w pięciogwiazdkowej restauracji? - Poruszył śmiesznie brwiami.
- Żryj. - Usiadłem na obrotowym krześle. - Zanim dolecimy do Londynu, będzie już po dziewiętnastej. Nie mam zamiaru zeskrobywać cię z pokładu samolotu, bo zrobi ci się słabo.
- Czyli się o mnie martwisz? - Potraktował swoje ciało dezodorantem.
- Powiedzmy. - Przetarłem zaspane oczy. - Rób to śniadanie i się zmywamy. - Pogoniłem go.
- Jasne, jasne. - Opuścił pokój, do którego po chwili wtargnęła niezadowolona Ginevra.
- A ciebie co ugryzło? - Wymacałem dłonią jeden z podręczników. Może będą miały fajne obrazki.
- PRZEZ WAS SIĘ SPÓŹNIĘ! - Parsknęła i zgarnęła z biurka chłopaka część długopisów, dwa podręczniki i to, co akurat wziąłem. - Cholera, Nico już czeka!
- Nico, czy państwo Chainsaw? - Rzucił Gansey, by po chwili pojawić się w drzwiach i podać młodej śniadanie. - Tylko zachowuj się tam. Inaczej Greywaren mi o wszystkim doniesie.
- Nie jestem tobą. - Złapała paczkę i wybiegła z mieszkania.
- Tak szybko dorasta. - Campbell otarł niewidzialną łzę i zajął się jedzeniem śniadania. Pięknie.
***
- Mówiłeś coś o niezwracaniu na siebie uwagi? - Richard zasiadł po mojej prawicy.
- Nie będę cisnął się w ekonomicznej. - Poprawiłem rozczochrane przez wiatr włosy. - Poza tym, biznesowa to nie aż takie luksusy. Zawsze mogłem poprosić o prywatny samolot. - Zapiąłem granatowe pasy. Jak to się mówi… Bezpieczeństwo to podstawa, prawda?
- Oczywiście. - Spojrzał na widoki, rozciągające się za oknem. - Podbródek wyżej kochanie. - Dorzucił, gdy byliśmy już blisko startu.
- Przestań. - Posłałem mu karcące spojrzenie. - Ludzie się na nas gapią.
- I dobrze. - Przeciągnął się. - To gdzie na początku pójdziemy? - Zmienił temat naszej rozmowy.
- Zobaczysz. - Westchnąłem, przybierając obojętny wyraz twarzy. - Niespodzianek się nie zdradza.
- A więc to niespodzianka? - Zatarł dłonie. - Nie mogę się doczekać.
- Powiedzmy, że ci wierzę. - Wbiłem głowę w zagłówek miękkiego fotela. - A teraz cicho. Patrz przed siebie i słuchaj stewardessy.
***
Na lotnisku znaleźliśmy się równo z wybiciem godziny dziesiątej. Londyn był tak samo piękny, jak go zapamiętałem. Oświetlony Big Ben, odbijał się w mrocznej Tamizie, dodając jej tym samym jasnych barw.
- Leoś zadowolony? - Gansey trącił mnie łokciem.
- Bardzo. - Skierowałem swój wzrok ku London Eye. - Zamów ubera. Pojedziemy do hotelu, aby odłożyć walizki, a potem pójdziemy na miasto. - Zdecydowałem za naszą dwójkę.
- Niech ci będzie. - Wyjął z kieszeni telefon. - Jakieś jeszcze życzenia?
- Daj mi się nacieszyć Anglią. - Klasnąłem w ręce. - Tu jest pięknie. - Zachwycałem się najmniejszą, głupią rzeczą. Tak, stanowczo powinienem tutaj pojawiać się częściej. Zbyt długa rozłąka z ojczyzną, źle na mnie wpływała.
- Yhym. - Wybrał odpowiedni numer. - Baw się, baw. - Zadzwonił po naszą podwózkę.
***
- Daleko jeszcze? - Campbell wcielił się w Osła, z znanego na całym świecie “Shreka”. - Idziemy chyba już z pół godziny. - Poskarżył się.
- Jeszcze kawałek. - Poprawiłem czarny plecak. - Uwierz mi. Będziesz zadowolony. - Spojrzałem w jego zmęczone podróżą oczy.
- Nie chce mi się. - Zmarszczył nos.
- Zamknij się. - Złapałem go za nadgarstek. - Podziwiaj! Victoria Memorial! - Ruchem głowy wskazałem na wspaniałą fontannę.
- Jest nawet ładna. - Oparł się o moje ramię. - Wolałbym iść jednak na kolacje. - Zepsuł cały klimat.
- Jesteś okropny. - Nasze spojrzenia się skrzyżowały. - Nie potrafisz być nawet w najmniejszym stopniu romantyczny. - Zbadałem wzrokiem niezmieniający się nigdy pałac.
- Chcę jeść. - Jęknął niczym zagłodzone na śmierć dziecko.
- Fish and chips? - Zrobiłem typowego facepalma. - Znam miejsce gdzie smakuje najlepiej.

Gansey? 
618

Od Leonarda cd. Noah

- W Raleigh organizują nocną wystawę psów. Pomyślałem, że moglibyśmy tam pojechać i spędzić trochę czasu razem. - Oparłem się biodrem o ścianę. - Jeśli starczyłoby nam dnia, moglibyśmy zahaczyć też o jakiś escape room. Tylko taki bez płonięcia w roli głównej. - Delikatnie się uśmiechnąłem.
- Brzmi interesująco. - Nie odrywała ode mnie wzroku. - To kiedy chcesz tam jechać?
- Jak coś zjesz. - Pstryknąłem ją w nos. - Chociaż to niecała godzina jazdy, ale głodna tam siedzieć nie będziesz. - Na usta kobiety wpełzł niewielki grymas.
- Nie chcę. - Burknęła z urazą. - Zjadłam dzisiaj dwa wafle ryżowe! To dużo! - Próbowała przekonać mnie do swojej racji.
- Powiedzmy. - Przewróciłem oczami. - Do takiego kompletu, wepchnę w ciebie jeszcze pół kanapki. - Złapałem ją za szczupły nadgarstek.
- Pffff. - Nie zmieniła nastawienia. - Nic we mnie nie wciśniesz!
- Zakład? - Połaskotałem ją po boku. Chyba nie muszę tłumaczyć, jak na to zareagowała. - Mamy chleb z serem, pomidorem i sałatą. Wszystko na fit. - Nie uwalniałem fioletowowłosej od swoich palców.
- Jesteś okropny! - Wydyszała między falami śmiechu. - Okropny! - Próbowała wyrwać się z moich objęć.
- To dla twojego zdrowia. - Cmoknąłem Blake w kark. - Nie będziesz mi tu chorować.
***
Pojawić się w stolicy stanu równo z wybiciem godziny świadczącej o końcu pracy, to jak odciąć sobie rękę przy samym łokciu. Żadne z nas nie przewidziało tego, że będziemy musieli spędzić w korku przeszło czterdzieści pięć minut. I tak oto z krótkiej podróży, cudowne miasto zamknęło nas w samochodzie na zdecydowanie za długi okres czasu. Tracąc cierpliwość, zacząłem coraz częściej klnąć na otaczających nas kierowców, co wcale nie ułatwiało sprawy.
- Spokojnie. - Noah poklepała mnie po kolanie. - Wystawa zaczyna się o dziewiętnastej. Nie spóźnimy się.
- Nie chce zepsuć ci dnia… - Znowu zahamowałem. - Mieliśmy skoczyć w jeszcze kilka miejsc, ale chyba coś nam nie wyjdzie. - Oblał mnie soczysty wstyd.
- Nie gniewam się. - Spojrzała w zewnętrzne lusterko. - Zresztą… Kto powiedział, że musimy wracać do domu przed dwudziestą drugą? - Uniosła ku górze lewą brew.
- W sumie to nikt. - Ponowne przesuneliśmy się o połowę mili, aby następnie zatrzymać się na kolejne kilka minut przed światłami. - Ale jeśli będzie ci się coś nie podobać, to w każdej chwili możemy wrócić.
- Jasne, jasne. - Poprawiła uwierający pas. - Na razie to nie mogę doczekać się rozprostowania nóg. - Poruszyła stopami.
- Niedługo powinniśmy być na miejscu. - Na sygnalizatorze zabłysnęła żółta dioda. - O ile nie trafimy na jakiś wypadek, pościg albo kolejny korek. - Skręciłem w lewo.
- Sądzisz, że czekają nas takie atrakcje? - Uroczo się zaśmiała. O Boże, jak ona na mnie działa.
- Wszystko jest możliwe. - Zwiększyłem prędkość. - Ale lepiej pozostać przy zaplanowanych rzeczach. - Zgodziła się ze mną skinieniem głowy. - Jaką rasę chcesz zobaczyć najbardziej? - Próbowałem podtrzymać (i tak trwającą już długo) rozmowę. - Może kupimy coś Sherry i Monty’emu?

Noah?
433

Od Leonarda cd. Ronana

- Jeść? - James uderzył mnie kopytem pluszowego konia.
- Czemu nie? - Oddałem mu swoją koronę. - McDonald? Mam jeszcze jakieś kupony.
- Ty jesz w maku?! - Nie mógł uwierzyć w moje słowa. - Ta Ameryka serio zmienia ludzi! - Wyglądał na bardzo zachwyconego.
- Czasami dobrze zjeść coś niezdrowego. - Wzruszyłem ramionami. - Myślisz, że kawior jest taki dobry? Prędzej zwymiotujesz, niż go przełkniesz. - Stanąłem na pierwszym skrzyżowaniu. Pusto. Można skręcać w prawo.
- Wolę nie próbować. - Ścisnął łeb pluszaka. - Wygląda trochę jak Sekretariat. - Wspomniał imię sławnego, wyścigowego ogiera.
- Trochu. - Skręciłem w kolejną ulicę. - Na co masz dzisiaj ochotę?
- Stripsy! I te śmieszne, zakręcone frytki! - Zaczął się wiercić. - Ale chyba nie starczy mi pieniędzy… - Dotknął dłonią kieszeni spodni.
- Ja płace. - W oddali dało się już dostrzec żółte “M”. - W końcu jesteś u mnie, a ja do biednych osób nie należę. - Cicho się zaśmiałem.
- Jesteś najlepszym bratem na świecie! - Klasnął w ręce. - Może wieczorem obejrzymy jakiś film? - Zaproponował, mając zapewne w głowie wiele rodzajów bajek. Cóż, miał dopiero dwanaście lat, więc nie mogłem winić go za ten tok myślenia, ale nie po drodze było mi oglądać Krainę Lodu lub Jak wytresować smoka trzy.
- Em… - Ścisnąłem kierownicę mocniej. - Zobaczymy...
- Proszę? - Zaczął mnie przenikać szczenięcymi oczkami. - Chciałbym obejrzeć nowego Dumbo albo Corgi. - Próbował namówić mnie na iście królewską produkcje.
- Corgi brzmią fajnie. - Wjechałem do McDrive’a. - Zamawiaj.
***
Kawa - przeszukiwałem kuchenne szafki w celu odnalezienia nieodpakowanej paczki ziaren. Ktoś był tak mądry, że wymyślił ekspres, ale zapomniał o funkcji automatycznego napełniania zbiorników. Nie mogąc nic znaleźć, trzasnąłem drewnianymi drzwiczkami, co najwyraźniej obudziło wymęczonego Jamesa.
- Do łóżka. - Złapał mnie za lewy nadgarstek. - Chcę spać. - Przetarł zaropiałe oko.
- Jesteś już duży. Powinieneś spać sam. - Przewróciłem oczami.
- Ale jesteś zbyt wygodny. - Prychnął, nie wychodząc ze stanu półsnu. - No chooodź. Potrzebuję cię. - Prawie się przewrócił.
- Yhm. - Pozwoliłem zaciągnąć się do sypialni. - Kładź się. - Młodszy prędko zakopał się pod fałdami kołdry. - I się nie rozpychaj, bo pójdziesz do gościnnego. Mam dość spania na podłodze.
- W gościnnym jest niewygodnie. - Przytulił błękitnego renifera. - Ile możemy jeszcze się poobijać? - Zapytał z czystej ciekawości.
- Dwie godziny. - Naciągnąłem na siebie satynowy materiał. - I ani sekundy dłużej.
***
- Możesz iść szukać Nico. - Po zaparkowaniu samochodu na akademickim parkingu, wypuściłem Theo z białego BMW. Chłopak był tak podekscytowany spotkaniem z Chainsawem, że okopał mi cały fotel kierowcy. Normalnie zabić i nadziać głowę na pal. Ciesząc się chwilowym spokojem, przerzuciłem torbę przez lewe ramię, a następnie zamknąłem ubłoconą M5. Eh, jeżdżenie po wiejskich terenach po deszczu, nie było raczej... Eleganckie. Powinienem wszczepić mu jakiegoś czipa. Mógłby wtedy biegać po całym Durham i by się nie zgubił - sylwetka chłopca znikła w stajni, przeznaczonej dla koni stajennych. Zachowując spokój, wyjąłem z kieszeni bluzy telefon, który po chwili namysłu pokazał mi ładujący się ekran Ig. Szybciej - mruknąłem, kiedy pierwsze posty nadały kolorów białej stronie głównej.
- Dawno nic nie dodawałem. - Przycisnąłem palcem kółko relacji.
- Podbródek wyżej kochanie! - Za moimi plecami pojawił się Ronan, który idealnie wkomponował się w tło, zrobionego przeze mnie zdjęcia.
- Teraz masz sześćdziesiąt sekund na określenie się czy mam to wrzucić, czy usunąć. - Pokazałem mu fotografię. - Co ty na to?

Ro?
500

1.21.2020

Od Leonarda cd. Noah

- Uważaj na siebie. - Otworzyłem jej drzwi. - I napisz, czy bezpiecznie dotarłaś do domu. - Dodałem, gdy dziewczyna przystanęła w progu budynku.
- Postaram się. - Poprawiła kurtkę. - To do jutra? - Obdarzyła mnie delikatnym uśmiechem.
- Do jutra. - Skinąłem głową.
Po odprowadzeniu Noah wzrokiem, zdecydowałem się wrócić do ciepłego salonu, gdzie wylegiwała się zmęczona Sherry. Przewracając na to oczami, usiadłem obok niej, a następnie włączyłem telewizor, który (o ironio) zaproponował mi oglądanie hiszpańskiej telenoweli. Ugh, życie w pigułce - przeniosłem się na AXN. Tutaj natomiast natrafiłem na moment ślubu Temperance i Bootha. Chyba nie muszę tłumaczyć, jak wyglądała obecnie moja twarz. Błagając Boga o litość, wcisnąłem na pilocie losowe cyfry, co wpakowało mnie w jeszcze większe bagno.
- Chyba nic ciekawego nie obejrzymy. - Posmyrałem sukę po czystym łbie. - Pójdę się umyć, a ty nie zrób tutaj bałaganu. - Beagle puknął kilkukrotnie ogonem w kanapę. - Zaraz wrócę.
***
Wyglądam fatalnie - usiadłem przed ogromnym lustrem, licząc się z tym, że takie zachowanie mi w niczym nie pomoże. Była sobota, godzina czwarta piętnaście, a ja ciągle nie potrafiłem wybrać odpowiedniej koszuli. Dokładnie za czterdzieści pięć minut, powinienem pojechać po Noah i zabrać ją do Vin Rouge, gdzie mieliśmy spędzić naszą pierwszą randkę. Nie mogę zawalić - oparłem czoło o chłodną ramę zwierciadła. Życie bez Madeleine było naprawdę trudne. Nikt nie mógł mi doradzić, wyprasować ciuchów, a nawet powiedzieć, że ładnie wyglądam. Biorąc się w garść, pod wpływem emocji wbiłem się w klasyczną biel. Wygładzając podwijające się rękawy, opuściłem zagraconą sypialnię w celu odnalezienia wypastowanych butów. Nie mogłem się teraz wycofać. Czekałem na to zbyt długo, a utrata danej mi szansy, byłaby porównywalna do ciosu w głowę. Wyrzucając z umysłu ponure scenariusze, wsunąłem stopy w czarne wizytówki. Po prostu powiem jej co do niej czuję i tyle. Najwyżej mnie wyśmieje - przerzuciłem przez ramię swoją ulubioną marynarkę. Pora zmierzyć się z najgorszym.
***
- Wyglądasz… Olśniewająco. - Otworzyłem fioletowowłosej drzwi od czarnego Audi.
- Dzięki. - Uśmiechnęła się niepewnie. - Ty też wyglądasz świetnie.
- To miłe. - Pomogłem jej z pasem bezpieczeństwa. - Jeśli pozwolisz, odwiozę cię później do akademii. - Dodałem, gdy zasiadłem w fotelu kierowcy.
- Dobrze. - Spojrzała w lusterko wewnętrzne. - Oczywiście, jeśli to nie problem… - Wbiła wzrok w samochodowy dywanik.
- To nigdy nie problem. - Zwróciłem samochód w stronę miasta. - Jak to mówicie… Za hajs podatników baluj? - Noah cicho się zaśmiała.
- Biedny skarb państwa. - Dalej unikała mojego wzroku. - Zapłacę za siebie. Nie możemy wykorzystać wszystkich, brytolskich funtów.
- Nie tym razem. - Lekko ją szturchnąłem. - To randka. Zapłacę za naszą dwójkę. - Skręciłem w prawo.
- Ale…
- Spokojnie. - Złapałem jej lodowata dłoń. - Po prostu mi zaufaj.
***
Co ciekawego można zjeść na pierwszej, oficjalnej randce? Klasyczne spaghetti z dodatkowym serem. Normalnie scena jak z Zakochanego Kundla. Nie mając zamiaru na to narzekać, przekazałem zamówienie wysokiemu brunetowi, który bez słowa udał się do odnowionej niedawno kuchni.
- Jak minął ci dzień? - Zapytałem, aby umilić nam czas.
- Praca, praca i jeszcze raz praca. - Wzruszyła ramieniem. - Kiedy wróciłam z kafejki zajęłam się lisami, a teraz jesteśmy tutaj. - Wydusiła z siebie nieco więcej. - A tobie?
- Pranie, gotowanie, spacer z psami… - Nie starałem się o chronologiczną kolejność zdarzeń. - Normalnie cofam się o trzy lata do tyłu. - Wyszczerzyłem się.
- Czyli teraz jesteś gosposią? - Uniosła prawą brew. - Jeśli nadal pragniesz spełnienia, mam w pokoju stos ubrań do wyprania. - Zażartowała.
- Na razie podziękuję. - Po raz kolejny dzisiejszego wieczoru, złapałem Blake za rękę. - Noah? - Chwilowo spoważniałem.
- Tak? - Zwiększyła swoją czujność.
- Wiem, że jestem często wkurzający i większość ludzi niezbyt za mną przepada, ale ja naprawdę cię kocham. Zrobię wszystko, żebyś była szczęśliwa. Nigdy cię nie skrzywdzę… Proszę, daj mi szansę na oficjalny związek.

Nołe? 
575 

1.14.2020

Od Leonarda cd. Noah

Mam nadzieję, że jej się podobało - pomyślałem, wracając do opustoszałej rezydencji. Mimo moich nalegań, Noah i tak zapłaciła za swoją część posiłku, co było dla mnie dość nieprzyjemnym doświadczeniem. W końcu byłem facetem. A przynajmniej tak mi się wydawało. Wyrzucając z głowy czarne myśli, zaparkowałem audi na podwórzu, aby następnie udać się na spoczynek. Ten dzień bardzo mnie wymęczył, dlatego moje zapotrzebowanie na sen znacznie wzrosło. Nie przejmując się wymiętolonymi przez Sherry kapciami, położyłem się na wygodnym łóżku, co było bezpośrednim sygnałem do zaśnięcia.
***
- Jak się robiło naleśniki? - Przeglądałem różnorakie przepisy. - To na pewno nie było aż takie skomplikowane. - Gadałem do zmęczonego Monty’ego, który zdawał się nie przejmować moim marudzeniem. Bez Madeleine było tutaj kompletnie inaczej. Wszystko musiałem robić sam, a każde niedopatrzenie posiadało jakiś skutek. Chyba nie trzeba wspominać, że strasznie mnie to irytowało, ale nie mogłem od tak się poddać. Trafiając w końcu na instrukcję dla idiotów, zabrałem się za przygotowywanie leistego ciasta. Pamiętając o zachowaniu odpowiednich proporcji, wypełniłem ową substancją dość sporą miskę. - Może zawiozę kilka Blake… - Odstawiłem naczynie na bok. - Nie, to głupi pomysł. I tak nic ode mnie nie weźmie. - Strzeliłem się w czoło, aby chociaż na chwilę zapomnieć o tej cholernej ciszy, która zamiast ukojenia, przynosiła mi jeszcze większe rozdrażnienie. Chcąc skrócić swoje męki, postanowiłem włączyć telewizor. Początkowo włączył się na wiadomościach, lecz szybko przeniosłem się na kanał związany z muzyką. Niestety, mimo wielu starań, nawet P!ATD nie potrafiło mnie rozruszać. Zapowiadał się cieżki dzień.
***
Co może zrobić pies w ogródku? Wykopać gigantyczną dziurę, pozbyć się wielu kwiatów, a przede wszystkim, przyodziać się w barwy wojenne, powstałe na bazie błota i świeżo skoszonej trawy. Tak właśnie wyglądała się obecnie Sherry. Beagle próbowała wyrwać się z moich rąk, ale stanowczo jej na to nie pozwoliłem. Nie mogła przecież ubrudzić reszty domu. Uważając na ogon dwulatki, usadziłem ją w czystej dotąd wannie, która (po naszej zabawie) będzie potrzebowała porządnego szorowania.
- I na co ci to było? - Wyjąłem z szafki odpowiedni szampon. - Teraz będziesz cierpieć. - Niemiłosiernie zapiszczała. - Wiem, wiem. - Postawiłem butelkę na brzegu umywalki. - Może zadzwonimy po Noah? - Psina otrzepała się z nadmiaru ziemi. - Tak, to dobry pomysł. - Wyciągnąłem z kieszeni telefon. Jeśli nie będzie w pracy, odbierze, a jak będzie to trudno… Najwyżej sam jakoś poradzę sobie z tą kulka posklejanego futra.

Nołe?
377

1.09.2020

Od Leonarda cd. Noah

- Właśnie o to mi chodzi. - Westchnąłem, biorąc łyk gorącej kawy. - Przynajmniej tobie się układa. - Pokiwała twierdząco głową.
- Masz jakieś plany na dziś? - Zmieniła temat naszej rozmowy.
- Oprócz tego spotkania? Wątpię. - Podparłem głowę na dłoni. - Rano miałem dwugodzinny trening, więc pewnie cały weekend przesiedzę w domu.
- Mogę wpaść na noc? - Uśmiechnęła się niewinnie.
- To chyba zły pomysł. - Zmarszczyłem brwi. - Drake nie będzie zadowolony. - Dorzuciłem, gdy twarz kobiety zaczęła się lekko czerwienić. - Zrozum, to co było w Irlandii, jest już przeszłością.
- On przecież by się nie dowiedział. - Jęknęła z niezadowolenia. - No proooosze. - Nalegała dalej.
- Nie. - Uparcie broniłem swojego zdania. - Nie mam ochoty na kolejne plotki i żale, wychodzące z ust X, Y, Z. - Zdenerwowałem się.
- Leo…
- Nie zaczynaj. - Przerwałem jej. - Tam, bardzo cię lubię, ale to nie może zajść za daleko. - Dotknąłem jej lodowatych dłoni.
- No dobrze. - Rzekła od niechcenia. - Na obiad mogę wpaść, prawda? - Zrobiła szczenięce oczka.
- Czemu nie? - Wzruszyłem ramionami. - I tak zwykle jem sam. - Mówiłem zgodnie z prawdą. - Czternasta ci pasuje?
- Owszem. - Wyrwała ręce z mojego uścisku. - Tylko bez mięsa. - Pogroziła mi palcem.
- Pamiętam, pamiętam. - Przewróciłem oczami. - Tylko się nie spóźnij.
- A ty nie zaśpij. - Springer wstała z dębowego krzesła. - Inaczej będę torturować Sherry i Monty'ego. - Uśmiechnęła się wrednie.
- Biedne pieski. - Wróciłem do picia gorącego napoju. Chyba upadła na głowę, skoro sądzi, że dam jej skrzywdzić te dwie, głupiutkie kulki. Zresztą, kto normalny chciałby je uderzyć? Przecież to kundle. Kundle są uwielbiane pod każdą postacią, nawet tą leistą.
- Bardzo biedne! - Zaśmiała się. - Więc bądź grzeczny i gotowy na czas. - Opuściła kawiarnie, w której momentalnie zapanowała cisza. Cóż, przynajmniej nie będę się dzisiaj nudził.
***
Poniedziałek to z pewnością najgorszy dzień tygodnia, jaki mógł przydarzyć się ludzkości. Wczesne wstawanie i robienie samodzielnie wielu rzeczy, było ogromnym bezsensem. Przykładowo, po co mam jeść śniadanie, skoro i tak za pięć godzin będzie obiad? Albo dlaczego niby mam być na bieżąco ze sprawami w Anglii, skoro nawet tam nie mieszkam? Idiotyzm. Ale jakoś to wszystko trzeba przetrwać.
- Jedziesz dziś wcześniej do stajni? - Madeleine wrzucała do walizki swoje ubrania. No tak. Wyjazd do rodziny.
- Niestety. - Wyłączyłem telewizor. - Na pewno chcesz wyjeżdżać? - Zacząłem "strzelać" knykciami.
- Tak. - Nie zastanawiała się długo nad odpowiedzią. - Poradzisz sobie. Większość jedzenia jest w lodówce. Wystarczy podgrzać albo wymieszać jedno z drugim. - Zamknęła z hukiem bagaż.
- Yhym. - Opadłem na pobliskie krzesło. - Ale wrócisz w sobotę? - Nieco się zestresowałem.
- Raczej. - Ziewnęła. - Nie panikuj. Najwyżej zadzwonisz do Noah. Ona ci doradzi, jak nie spalić domu.
- Jeśli w ogóle odbierze. - Mruknąłem, rozpamiętując sytuację, jaka miała miejsce w kawiarni.
- Najwyżej wybierzesz alarmowy. - Pacnęła mnie w ramię. - No nic, będę się już zbierać. - Wyjęła telefon, w celu zadzwonienia po taksówkę.
- Podwiozę cię. - Zacząłem szukać oficerek.
- Ale… - Nie zdążyła dokończyć, gdyż w niegrzeczny sposób urwałem jej wypowiedź.
- To nie problem. - Odnalazłem po drodze płaszcz. - Spokojnie.
***
Może po zajęciach zajrze do Noah? - pomyślałem, gdy rudy ogier zaakceptował nacisk, jaki "atakował" jego plecy. A co jeśli znowu będzie zła? - zacząłem prowadzić Royala w stronę hali. Kasztan jak zwykle był bardzo uparty, dlatego doprowadzenie go do miejsca przeznaczenia, było dość trudnym zadaniem. Uważając na błotniste kałuże, wprowadziłem ciele na piaskową "pustynie". O dziwo byłem tutaj pierwszy, więc ze spokojem mogłem zająć się rozgrzewka Bite'a. Może mnie nie wygoni, jeśli zaproszę ją na kolację? - przyspieszyłem do kłusa. Tak, to dopiero pomysł! Najwyżej zatrzaśnie mi drzwi przed nosem… Nie będzie to miłe, ale będę musiał to przeżyć.
***
- Dwanaście… Trzynaście… Czternaście. - Stanąłem przed odpowiednimi drzwiami, za którymi miała się znajdować panna Blake. Po otrzymaniu się z resztek piasku (związanego z moim upadkiem), uniosłem silniejsza dłoń, a następnie zastukalem w poczciwe drewno. Pozostało tylko czekać, czy mi otworzy.

Noe?
593

1.08.2020

Od Leonarda cd. Ronana

- Tak, jest moim przyjacielem. - Westchnąłem, uginając się pod naporem jego pytań. Jak to możliwe, że tak małe dziecko jest w stanie narobić tyle bałaganu, przez niecałe trzy godziny? Przecież to takie nienormalne. Zresztą, co ja będę prawił mu morały. Od tego są nasi rodzice, którzy zapewne przesiadują teraz w Bagshot Park.
- Wow. - Klasnął w ręce. - W końcu się z kimś przyjaźnisz. - Wyglądał na bardzo uradowanego.
- Yhym. - Pstryknąłem go w nos. - A teraz idziemy. Trzeba zająć się końmi. - Pociągnąłem Jamesa za rękę.
- Jasneeee. - Rozpierała go energia. - Będę dzisiaj ultra mega super grzeczny, a jutro pojedziemy do salonu gier! - Zerknął na rozbawionego Ronana.
- Wy na pewno jesteście rodzeństwem? - Loczek błądził wzrokiem po naszych twarzach. - Z wyglądu tacy sami, a z charakteru… - Nie zdążył dokończyć.
- Bezstresowe wychowywanie. - Wzruszyłem ramionami. - Z czasem się zmieni. Potrzebuje tylko czasu i zwiększonej liczby obowiązków. - Weszliśmy do prywatnej stajni.
- Leo! Chodź już! - Windsor wparował do boksu oldenburga. - Obiecałeś mi wycieczkę!
- Nie krzycz. - Natychmiastowo go skarciłem. - Wystraszysz szkapy, a ja nie mam zamiaru tłumaczyć się przed właścicielami.
- No dobrze. - Ściszył głos. - Ale się pośpiesz… Nie chcę czekać wieczność. - Wziął się za szorowanie Royala. Cóż, przynajmniej jeden problem z głowy. Zadowolony z zaradności chłopaka, chciałem zamienić kilka słów z Chainsawem, który magicznie rozpłynąl się w powietrzu. Kręcąc na to głową, poszedłem po niezabezpieczony sprzęt Attacka. Trzeba było ruszyć się z miejsca.
***
- Możemy już jechać? - Theo regularnie kopał moje odsłonięte kostki. - Po co mamy jeść obiad w domu, skoro równie dobrze kupimy coś na mieście? Jest już dwunasta, a zanim dojedziemy do Durham, zrobi się pierwsza! - Dramatyzował.
- Salon gier jest otwarty do dwudziestej. - Wymieniłem psom wodę. - Poza tym Ro pewnie jest teraz z Adamem. Nie powinniśmy im przerywać. - Poklepałem go po ramieniu.
- A co jeśli on też się nudzi? Chcę poznać Nico! - Nadął policzki. - Leo! Zrób coś! - Oberwałem ponownie w stopę.
- James! - Usadziłem go na krześle. - Jeszcze raz mnie kopniesz, a załatwię ci bilety do Surrey jeszcze dziś. - Warknąłem, aby ustawić go do pionu. - Jeśli tak bardzo ci się śpieszy, to sam do niego zadzwoń.
- Nie mam numeru. - Pokazał mi język. - I to twój przyjaciel, nie mój. - Podał dość mocny argument.
- Ale ja się hamuję. - Wręczyłem mu iPhone’a. - Jest pod “R”. Wierzę, że dasz sobie radę. - Wróciłem do obserwacji rumieniącego się kurczaka.
- Tsa, tsa. - Zaczął stukać coś na klawiaturze. - Byleś nie miał siedmiu Ronanów… A tak właściwie… Kto to Noah? - Zapewne przeglądał całą listę kontaktów.
- Nie interesuj się. - Rzuciłem go ręcznikiem. - Dzwoń do Ro i oddawaj mi ten telefon! 

Ro? 
408

1.05.2020

Od Leonarda cd. Noah

- Latte. - Ciągle wpatrywałem się w ekran zbitego telefonu. Jednak nie o to tym razem mi chodziło. Tamara powinna pojawić się tu dziesięć minut temu, a jej nieobecność, zaczęła źle wpływać na moją wyobraźnie.
- Coś jeszcze? - Znajomy głos ponownie trafił do mojego ucha.
- Nie, dziękuję. - Wysłałem kolejną wiadomość, która o dziwo została odczytana. Czyli jednak żyje - pomyślałem, unosząc wzrok ponad klawiaturę smartfona. Niestety, kelnerki już przy mnie nie było, a otaczająca inne stoliki masa ludzka, uniemożliwiała mi powtórne namierzenie kobiety. No nic. Bywa. Stukając palcami po blacie stolika, zacząłem rozmyślać nad nieplanowanym spotkaniem. SMS od Springer był tak niespodziwany, jak pierwsze śniegi w sierpniu. Ostatni raz widzieliśmy się trzy lata temu, w sporym Irlandzkim mieście, Waterford. To właśnie wtedy oficjalnie zrezygnowałem z kariery Brytyjskiego żołnierza. Nie było to łatwe zadanie, lecz (jak na tamten czas) bardzo dokładnie przemyślane. Kiedy wysyłałem rezygnacje, rudzielec wielokrotnie próbował namówić mnie na studia medyczne, na które ostatecznie się nie zgodziłem. Chociaż propozycja była kusząca, to nie czułem się dobrze z tym, że mogę zabrać komuś marzenia. W końcu byłem księciem, miałem stanowić przykład dla kraju, a nie go jeszcze bardziej pogrążać. Wracając jednak do tematu. Według zdobytych przeze mnie informacji, dziewczyna była na trzecim roku studiów i całkiem nieźle jej szło.
- Leo! - Niziołek rzucił mi się na szyję. - Ty cholerny bucu! Jak mogłeś mi nie powiedzieć, że jesteś w Durham?! - Wrzasnęła do mojego ucha, co wywołało jego tępy ból.
- Myślałem, że cię tu nie ma. - Obroniłem się. - Siadaj i opowiadaj co u ciebie. - Wskazałem krzesło, stojące naprzeciwko nas.
- O czym chcesz niby słuchać? - Zajęła miejsce. - Wszystko po staremu. No… Poza małym szczegółem.
- Coś się stało? - Uniosłem jedną brew.
- Tak. - Pokazała mi prawą dłoń. - Oświadczył mi się. - Dodała z dumą, gdy srebrny pierścionek odbił wiązkę światła.
- Moje gratulacje. - Szeroko się uśmiechnąłem. - Drake to prawdziwy szczęściarz.
- Też tak uważam. - Zaśmiała się. - A ty? Nadal sam, czy wróciłeś do Schuyler? - Skrzywiłem się na wspomniane nazwisko.
- Widzieliśmy się w zeszłe święta. - Przyznałem z wyczuwalną niechęcią. - Zapomnijmy o niej. - Machnąłem niedbale ręką. - Można powiedzieć, że jestem w kolejnym związku.
- Można tak powiedzieć? - Zmarszczyła brwi. - Kto to? Ładna jest? Ile ma lat? Jak się poznaliście? - Zasypała mnie masą pytań.
- Spokojnie, spokojnie. - Wbiłem plecy w oparcie krzesła. - Kocham ją, ale czasami mi się wydaje, że jestem tylko dla niej problemem. Nazywa się Noah, jest najcudowniejszą kobietą jaką spotkałem, ma dwadzieścia dwa lata i poznaliśmy się w akademii. - Odpowiedziałem na wszystko, o co prosiła.
- Musisz nas poznać. - Rzekła, gdy biała filiżanka znalazła się pod moim nosem. Machinalnie odchyliłem głowę. - O, cześć Noah.

Noe?
418 

12.31.2019

Od Leonarda cd. Noah

- Yhym. - Przetarłem zaropiałe oko. - Długo jechaliśmy? - Odpiąłem sztywny pas.
- Z 18 godzin? - Poszła w moje ślady. - Nie martw się, nie odczujesz tego. Spałeś jak zabity przez cały ten czas. - Opuściła czerwonego pickupa. Wzdychając na to cicho, przeciągnąłem zastałe mięśnie, a następnie zerknąłem w stronę nadjeżdżającego Forda. No tak. Nowy koń Noah. Pewnie kabanos dostanie i tak więcej miłości niż ja. - pomyślałem z lekkim rozczarowaniem. Nie chcąc sprawiać problemu, wyślizgnąłem się z obłoconego pojazdu. Cóż, gorzej już raczej nie będzie… Prawda? 
***
- Wyglądam w tym koszmarnie. - Mruknąłem, przeglądając się w lustrze. - Nie przysłali niczego innego? - Ściągnąłem przyciasnawą koszulę. Znowu zły rozmiar. Dlaczego ci Amerykanie muszą sobie wszystko utrudniać? Czwórka nigdy nie będzie dwójką, a dziesiątka ósemką! Ugh. Bezsens.
- Niestety nie. - Madeleine przejęła niepasujące odzienie. - Reklamacja? - Poprawiła roztrzepane włosy. 
- Tak. - Skinąłem głową. - Jak nie przyjmą, to wyślij to Jamesowi. - Naciągnąłem na siebie granatową bluzę. Przynajmniej w tym mogłem poczuć się chociaż na chwilę swobodnie. 
- Dobrze. - Wzięła do ręki karton. - A, właśnie. - Zatrzymała mnie w drzwiach. - Dzwonili ze stajni. Twój trening został przeniesiony na osiemnastą czterdzieści pięć. Wypadałoby się tam pojawić. 
- Jasne, jasne. - Ziewnąłem. - Postaram się być na czas. 
***
Pod stajnia znalazłem się kilka minut po godzinie szóstej. Nie chcąc marnować cennego czasu, poszedłem od razu pod boks Attacka, który nie był dzisiaj w dobrym humorze.
- Wiem, wiem. - Pociągnąłem go za kantar. - Poćwiczymy przez godzinę i wrócisz do spania. - Podpiąłem do kółka poprzecierany, w niektórych miejscach uwiąz. Uważając na długie zęby ogiera, ruszyłem żwawym krokiem w stronę przypisanego mi stanowiska. Ku memu zdziwieniu, nie spotkałem tam żadnej, żywej duszy. Może to i dobrze. Przynajmniej nikt nie będzie się we mnie zaczepiał. - Zostań. - Zatrzymałem gniadosza na środkowej macie. 
- Leo, koń to nie pies. - W korytarzu pojawiła się zmęczona Noah. 
- Wiem, ale on to rozumie. - Wymieniłem drobny karabińczyk z jego większym odpowiednikiem. - Myślałem, że poszłaś już spać. - Ściągnąłem z Life'a derkę. 
- Jest za wcześnie. - Zmarszczyła brwi. - Mamy dzisiaj święto, że zjawiasz się na treningu? 
- Nie. - Wziąłem do ręki zgrzebło. - Nudziło mi się w domu, więc jestem. - Skupiłem się na szorowaniu szyi olbrzyma. 
- Jasneeee. - Zajrzała do otwartej skrzynki. - Mogę to? I to? - Wskazała paczkę świeżych smaczków oraz nieodpakowaną szczotkę do rozczesywania ogona i grzywy. 
- Jeśli chcesz. - Pozbyłem się niechcianej sklejki. - Tylko uważaj, bo można nią łatwo wyrwać włosy. - Ostrzegłem ją.
- Zapamiętam. - Przeglądała dalej mój inwentarz. - Nudy. - Podniosła się z ziemi.
- Wiem. - Przesunąłem plastikiem po grzbiecie wierzchowca. - Ze mną zawsze są nudy. 
- Nie powiedziałam tego. - Skrzyżowała ręce na klatce piersiowej. - Więc się mnie nie czepiaj. - Zaszeleściła opakowaniem "cukierków". 
- Nie czepiam się. - Zabrałem się za czyszczenie kopyt. - Stwierdzam fakty. 
- Głupek. - Przewróciła oczami.
- Książę nudy i głupców? - Uniosłem brew, a na jej twarz wpełzł leniwy uśmiech. - Tak w ogóle to jak idzie ci z Testem? - Zmieniłem temat naszej rozmowy. - Wszystko okej? Chętnie ci pomogę, jeśli czegoś potrzebujesz. 

Noah?

457 

12.28.2019

Od Leonarda cd. Ronana

Wredne ptaszysko - pomyślałem, rozmasowując rozbolałe knykcie, które od kilku, niezbyt delikatnych dziobnięć, zaczęły lekko krwawić. Lubiłem zwierzęta, ale kiedy w grę wchodziła ich agresja, zaczynałem patrzeć na nie w nieco innym świetle. Dusząc w sobie zbędne emocje, wciągnąłem na dłonie lateksowe rękawiczki, co było pierwszym krokiem do spełnienia polecenia pana Chainsawa. Chociaż Sokołowi niezbyt podobała się nowa pozycja, to dzięki mojej upartości, zdołał wytrzymać w niej aż dwanaście minut.
- Tyle wystarczy. - Stwierdził weterynarz. - Teraz potrzebuje sporo odpoczynku. Zobaczycie, raz dwa wróci do zdrowia. - Wpuścił zwierzę do sporej woliery.
- To ja już pójdę. - Wyrzuciłem do kosza zużyte rękawiczki. - Nie będę przeszkadzać.
- Nie przeszkadzasz. - Rzekł uśmiechnięty Ro. - Możesz zostać z nami tak długo, jak tylko chcesz. - Wrócił do szorowania dłoni.
- Yhym. - Poprawiłem skórzaną kurtkę. - Wolałbym jednak wrócić do domu. Nie lubię sprawiać problemów. - Zrobiłem krok w stronę wyjścia z lecznicy. - Dziękuję za pomoc i dowiedzenia. - Pożegnałem się, a następnie opuściłem przestronny gabinet. Ignorując wibrujący w kieszeni telefon, zdecydowałem się wrócić do samochodu okrężną drogą, prowadzącą przez stajnie dla prywatnych koni. Pomimo dnia pełnego wrażeń, byłem zobowiązany zobaczyć się z Attackiem i Royalem, którzy w okresie wczesnej wiosny, potrzebowali szczególnej opieki. Nietrudno teraz o grudę, kolkę, czy nawet zatrucie pyleńcem pospolitym. Chyba nigdy nie darowałbym sobie, gdyby jeden z tych osłów padł. W końcu byli dla mnie pewnego rodzaju rodziną. Końską rodziną.
****
- Leo wstawaj! - Wrzasnął rozbudzony James. - Obiecałeś, że zabierzesz mnie do akademii. - Wskoczył na mój spięty brzuch.
- James wyjdź. - Zepchnąłem go na ziemię. - Jest dopiero piąta. Potrzebuję spać. - Zakryłem się kołdrą. Co robił tutaj ten młotek? Nasi kochani rodzice stwierdzili, że Aleksandrowi przydadzą się wakacje i wysłali go do mnie. Przecież na tym zadupiu idzie się nauczyć tylu przydatnych rzeczy! Jednym z minusów jego przybycia było to, iż nikt nie wytłumaczył mu na czym polegają strefy czasowe. Cholerny gówniarz zawsze budził mnie jeszcze przed brzaskiem. - Idź pooglądać bajki czy coś. - Dodałem, gdy próbował ponownie wdrapać się na łóżko.
- Mogę? - Uderzył dłońmi w materac.
- Tak, ale nie rób zbyt dużego hałasu. - Przekręciłem się na brzuch. - Bądź grzeczny i niczego nie popsuj. - Wróciłem do zasłużonej drzemki.
****
- Tylko się nie oddalaj. - Chwyciłem go za dłoń. - Idziemy do stajni, osiodłamy wierzchowce, jedziemy w teren i wracamy do rezydencji. Wszystko jasne? - Nie obdarowałem go nawet najkrótszym spojrzeniem.
- Taaak. - Westchnął, naciągając czapkę na uszy. - Musisz być taki formalny? To męczy.
- Nie jestem formalny. - Wzruszyłem ramionami. - Po prostu chcę, żebyś poznał nasz plan dnia. - Minęliśmy pierwsze pastwisko, zarezerwowane dla ogierów. Kątem oka zauważyłem brykającego tam Hespero, co oznaczało, że w każdym momencie możemy wpaść na Ronana i jego kruczy gang.
- Mhm. - Zmrużył oczy. - Daleko jeszcze? - Zmienił temat naszej rozmowy.
- Jeszcze kawałek. - Przyznałem, widząc wyłaniający się z mgły budynek. - Mamy dużo czasu, nie musimy się spieszyć. - Przetarłem wolną ręką oko, pragnące jeszcze pięciu minut snu. Nie przejmując się naburmuszona miną dzieciaka, w moim tempie dotarliśmy pod boksy rudej i gniadej chabety. - Bierzesz Royala. - Zdecydowałem, podchodząc do przydzielonej mi szafki, w której znajdowała się pokaźna liczba akcesoriów, służących do czyszczenia owych kabanosów. - Granatowa skrzynia jest jego. Sprzęt jest podpisany więc raczej się nie pomylisz. - Podniosłem z ziemi wspomniany kufer, ale kiedy chciałem podać go chłopcu, zorientowałem się, że nigdzie go nie ma ma. - James? - Obróciłem się dookoła własnej osi. - Zajebie cię gówniarzu. - Zacisnąłem szczękę. Czas zacząć polowanie.

Ro? 
Dzieciak zwiał xd 
536 słów

12.26.2019

Od Leonarda cd. Noah

- Jasne. - Ścisnąłem w dłoni czarne kluczyki. - Będę za wami czy coś. - Dodałem, ale oni zdawali się tym nie przejmować. Wzdychając na to cicho, ponownie spojrzałem na przystrojony nagrobek Tony’ego. Więc to ty jesteś bratem Noah - pomyślałem, nie mając ochoty ciągnąć dalej tego tematu. Nie chciałem skrzywdzić niczym Blake, ale widać, że znowu wyszło, jak wyszło. - Szkoda, że nie mogę oddać ci swojego życia. Z tobą byłaby szczęśliwsza. - Przeżegnałem się, a następnie nie wydając żadnego dźwięku, ruszyłem w stronę pickupa. Dopiero w nim mogłem przeczytać wszystkie SMS-y, które wysłała mi Madeleine. Z jednej strony to słodkie, że tak się o mnie martwi, z drugiej natomiast robi to, ponieważ z góry jej zapłacono. Nie chcąc narazić się na jej gniew, wysłałem jej krótką wiadomość tekstową, a po upływie kilku minut, udałem się w drogę powrotną na ranczo.
****
To tylko chwilowe - spojrzałem w lustro, ukazujące moją niezbyt wyraźną twarz. Noah od czterech godzin siedziała wraz z Samem w jego pokoju i nie dawała znaku życia. Nie chcąc im przeszkadzać, robiłem to co wychodziło mi najlepiej, czyli rozmyślałem nad sytuacjami, o których powinienem już dawno temu zapomnieć.
- Może ja serio wszystkich zawiodłem? - Usiadłem na wygodnym materacu. - Czyżby rodzice znowu mieli rację? - Poprawiłem wilgotne włosy, które od kilku dni wyglądały gorzej niż podczas mojego pobytu we Francji. Chyba powinienem się obciąć. Wyrzucając tę myśl z głowy, powoli zamknąłem swoje oczy, aby następnie szybko je otworzyć. - Em, proszę? - Rzuciłem w stronę drzwi, będących winowajcą cichego pukania.
- Leo? - Drobna dziewczynka pojawiła się w progu mojego tymczasowego pokoju. - Śpisz? - Zamknęła za sobą drzwi.
- Nie. - Przeciągnąłem się. - Chyba dzisiaj w ogóle nie zasnę… A ty, co tutaj robisz?
- Jest jeszcze wcześnie, a sen jest głupi. - Usiadła obok mnie. Oh, zatęsknisz jeszcze za tym dziecko. - Poopowiadasz mi o księżniczkach? I zamku? I królowej? - Zaczęła zasypywać mnie masą pytań.
Jeśli chcesz. - Zrobiłem jej więcej miejsca. - Kto najbardziej cię interesuje?
- Wszyscy! - Podskoczyła na łóżku. - Musi być ci fajnie mieszkać u Kró.. Kró.. - Nie mogła się wysłowić.
- Królowej? - Pokiwała twierdząco głową. - W zasadzie mieszkałem bardziej u swoich rodziców. Mamy piękny dworek w Bagshot Park. Wszędzie jest dużo drzew, krzewów, kwiatów… Po ogrodzie biegają często nasze psy. Uwielbiałem przebywać tam szczególnie latem. Niezapomniane przeżycie. - Wróciłem myślami do czasów swojego dzieciństwa. Szczerze mówiąc, trochę mi tego brakowało. Chciałbym wrócić do czasów kiedy moim jedynym zmartwieniem była przerwana kreskówka lub kończące się słodycze. Ah, piękne czasy.
- Cemu tam nie wrócis? - Ziewnęła, wpatrując się w moją postać.
- Bo mam “karę”. - Pstryknąłem ją w nos. - Dlatego bądź grzeczna i zawsze słuchaj się rodziców. - Pokiwała twierdząco głową. Mam nadzieję, że jej nie przestraszyłem.
- To smutne. - Przyznała. - Ale wrócisz do domku prawda?
- Kiedyś na pewno. - Nasunąłem na jej głowę kaptur jednorożcowego kigurumi. - Jest po dwudziestej trzeciej. Czas spać. O księżniczkach opowiem ci jutro. - Zdecydowałem, co spotkało się z jej ogromnym grymasem.
- Ale obiecujesz? - Skinąłem głową. - Na mały paluszek? - Wyciągnęła w moją stronę dłoń.
- Na mały paluszek. - Dokonaliśmy “paktu” ostatecznego. - A teraz uciekaj spać.
- A nie mogę tutaaaaj? - Zrobiła szczenięce oczka. - Proszeeeeeeee. - Rozłożyła się na całym posłaniu.
- No dobrze, ale jak wróci Noa to musisz się trochę przesunąć. - Okryłem ją puchatą kołdrą. - Jasne? - Zapytałem dla pewności.
- Tak. - Zatopiła twarz w poduszce. - Dobranoc.
- Dobranoc Lily. - Usiadłem na zimnej podłodze. - Dobranoc.
****
Zatopiony w kolejnym tomie przygód Falcia, Kesta i Brastiego, nawet nie zauważyłem, gdy zegar zaczął powoli wskazywać godzinę trzecią nad ranem. Powiadomił mnie o tym dopiero cichy skrzyp podłogi, wywołany wtargnięciem do lokum przemęczonej Noły.
- Idź spać. - Wskazałem w połowie zajęte łóżko.
- Powinieneś zrobić to samo. - Rozpuściła włosy. - Nie wstaniesz na śniadanie.
- Nie jestem zmęczony. - Przerzuciłem szorstką kartkę. - Najważniejsze, żebyście wy wypoczęły. - Strzeliłem palcami. Cóż, jak już wspominałem, nie zamierzałem wypytywać ją o sprawy związane z jej bratem. To zdecydowanie zbyt bolesne mówić o stracie ukochanej osoby. Jeśli będzie gotowa sama mi o tym powie, nic na siłę.
- Leo… - Westchnęła, nie mając na nic już siły.
- Też cię kocham. - Chyba znowu ją zamurowało. - Rano możemy sobie posłodzić słońce. - Tykanie zegara ponownie wypełniało ciszę. - Kolorowych - Dodałem, słysząc cichy skrzyp sprężyn. Nie dostając żadnej odpowiedzi, przyciągnąłem kolana do klatki piersiowej, co pomogło mi zachować więcej ciepła. Przynajmniej się starałem - podrapałem się kciukiem w okolicy lewej skroni, tylko po to, aby wyrzucić z oka niechcianą łzę. Jestem facetem, nie mogę się mazać - stwierdziłem, wracając wzrokiem do czasów magii, braterstwa oraz nieustannych wojen, mających zakończyć się pod koniec czwartego tomu.

Noah? 
Spać. 
714

10.11.2019

Od Leonarda cd. Ganseya

- Oczywiście, oczywiście. - Przewróciłem teatralnie oczami. - Chciałem się tylko zapytać, czy nie zechciałbyś lecieć ze mną do Londynu. Przypadkowo kupiłem dwa bilety i szkoda, żeby się zmarnowały. - Natychmiast przeszedłem do sedna sprawy, licząc na to, iż mężczyzna zgodzi się, potowarzyszyć mi przez te krótkie, dwa dni. Oczywiście na samym początku planowałem zabrać ze sobą Noah, lecz ta w tym samym czasie chciała wybyć gdzieś z Blu. Nie chcąc psuć im wspólnego weekendu, zdecydowałem się poszukać kogoś innego, a tym kimś okazał się właśnie znany wszystkim Glendower.
- Skąd ta nagła zmiana? - Uniósł brew w pytającym geście. - Z maminsynka wyrósł bad boy? - Zażartował, nie odrywając ode mnie swoich błękitnych ślepi. Cóż, muszę przyznać, że miejscami bywał uroczy, a nawet bardzo uroczy. Gdybym był odrobinę milszy... Nie. Stop. Nie wolno mi o tym myśleć. To zaszło zdecydowanie za daleko.
- Mam swoje powody. - Mruknąłem, spoglądając na portrety nieznanych mi ludzi. - Zadzwoń, jeśli nie stracisz ochoty na zwiedzanie wysp. Raczej nikt inny nie zechce tego biletu. - Dodałem, wycofując się w stronę otwartych drzwi, które wyrzuciły mnie na plac potężnej uczelni. Ciekawie byłoby znowu zacząć się uczyć - pomyślałem, kierując się w stronę prywatnego parkingu, gdzie ciągle stało moje czarne BMW. Nie chcąc zamartwiać się bredniami, zasiadłem w wygodnym fotelu kierowcy, co było pierwszym krokiem do powrotu do domu.
*****
- Znowu nie jesz? - Zrzędliwy głos Madeleine zderzył się z moimi uszami. - Co z tobą? Znowu coś cię dręczy?
- To nic. - Odparłem, przybliżając do ust porcelanową filiżankę. - Nie mam ochoty na słodycze, a tym bardziej na obiad. Raczej jeden dzień głodówki mnie nie zabije. - Ciągnąłem, robiąc krótkie przerwy na uzupełnienie płynów.
- Jeden dzień? To już trzeci! Zaraz zaczniesz tracić przytomność, wszystko będzie cię boleć, a w najgorszym przypadku się rozchorujesz. - Zaczęła robić awanturę. - Myśl Leo! Nie jesteś małym dzieckiem.
- A ty nie jesteś moją matką. - Skarciłem ją wzrokiem. - Wystarczy, że zjadłem śniadanie. Starczy mi to do wieczora, a teraz racz wybaczyć, ale muszę się spakować. - Wstałem, odruchowo zasuwając za sobą krzesło. 
- Na pewno chcesz tam jechać? - Próbowała zatrzymać mnie w jadalni. 
- Na pewno. Raczej już nic nie stracę.
*****
To się przyda, to też, no i oczywiście to też - wrzucałem do walizki coraz to starsze ubrania, w których nikt nie miał prawa mnie rozpoznać. Bluza z Sherlocka? Of  course! Zmęczone życiem jeansy? Nie mam nic przeciwko. W końcu czego się nie robi, aby ukryć swoją tożsamość? Pochłonięty pakowaniem, wyciągnąłem z szafy wygnieciony szalik, w którym ukryła się maskotka rudego lisa.
- Wow, sądziłem, iż go wyrzucili. - Spojrzałem w koralikowe oczy pulchnej maskotki, nie tracącej swego uśmiechu. - Trzeba cię wyprać Richardzie. Nie możesz zmieniać swojej barwy.
- Nazwałeś pluszaka na moją cześć? Uroczo. - Nagle zza moich pleców wyszedł uchachany Campbell, cieszący się do ścian, jak głupi do sera.
- Co ty tu robisz? - Burknąłem, rzucając misiem o łóżko. - Kto się wpuścił? Miałeś zadzwonić, a nie stawiać się osobiście. Jak zwykle nie słuchasz tego, co się do ciebie mówi. - Tupnąłem nogą, delikatnie się czerwieniąc.

Gansey? 
Leo się wstydzi misia xd 
478 słów. 

7.20.2019

Od Leonarda cd. Noah

- Ponoć tak... - poprawiłem na sobie wytarganą ze wszystkich stron kurtkę, która raczej źle mówiła o potomku, wywodzącym się z królewskiego rodu - Miło mi was wszystkich poznać - dorzuciłem, stojąc jak kołek przy boku rozbawionej amerykanki. Cóż, nie byłem zbyt dobry w przedstawianiu się obcym, gdyż zwykle ten ciężar był pchany na barki moich rodziców. Moim zdaniem było stać tylko z boku i nie narobić im wstydu. Czasami zastanawiam się, czy nie lepiej było zachować taki porządek do końca. Oni gadają, a ja przynajmniej nie muszę stresować się tym, że palnę przed rodziną mojej ukochanej jakąś głupotę. Wyganiając ze swojej głowy złe wspomnienia, zerknąłem kontem oka na lejący za oknem deszcz. No i pięknie... Jak w Londynie.
- Nam ciebie też Leo - rzekła Sara, delikatnie się przy tym uśmiechając - Jesteście pewnie głodni i zmęczeni. Noah, skarbie, idźcie do pokoju nieco odpocząć. Zawołamy was na obiad - wskazała ruchem ręki schody, które raczej nie widziały w najbliższych latach porządnej renowacji. Zachowując kompletny spokój, ruszyłem za swoją przewodniczką, uważając przy tym, aby jej przypadkowo nie nadepnąć. Pokój w jakim mieliśmy urzędować przez nadciągający tydzień, nawet w najmniejszym stopniu nie przypominał królewskiej komnaty. Blade, opustoszałe ściany powoli tęskniły za starymi plakatami, a podniszczone biurko zapomniało już o stosie książek, jakie kiedyś dźwigało. Stawiając torbę z naszymi ubraniami na ziemi, dźgnąłem Noe palcem w lewy bok, na co ta automatycznie oprzytomniała.
- Męczą cię wspomnienia? - zapytałem, siadając na sprężystym łóżku, gdzie mogłem chociaż na chwilę odpocząć po męczącej podróży - Fajnie tu masz... W Bagshot Park wszystko jest takie sterylne... Nie pozwalają istnieć nawet najmniejszej plamie, a uwierz, że życie w takim obsesyjnym świecie męczy - wygiąłem się w łuk, rozluźniając coraz to nowsze partie mięśni. Było mi tutaj tak dobrze, że gdyby nie muczące na dworze krowy, zasnąłbym tutaj w momencie pierwszego kontaktu z poduszką.
- Jakieś tam są - podeszła do mokrego okna, skąd miało się widok na najbliższą okolicę - Nie śpij. Nie wiadomo kiedy zawołają nas na jedzenie Leo. Obiecuję ci, że jak zjemy będziesz mógł spać ile chcesz - usiadła obok mnie, zaczynając dźgać moją osobę po zarysowanych żebrach. Nie mogąc wytrzymać ze śmiechu, zacząłem się wiercić po całym posłaniu, zwalając przy tym kilka poduszek - Książę ma łaskotki co? - uśmiechnęła się lekko, chowając przygnębiony wyraz twarzy do niewidzialnego pudełka po butach.
- Taaaaak - spadłem z legowiska, skazując się na mocny ból pleców - Nie mów do mnie książę... To dziwne... Wystarczy Leo - odrzuciłem w kąt tytuł szlachecki, co jeszcze kilka miesięcy temu było wręcz nie do pomyślenia - Co zwykle jecie na obiad?
- Hm... Stek? To dość popularne w Teksasie - zastanowiła się przez moment - Ale różnie bywa. Zobaczymy co przyrządzą - pstryknęła mnie w nos, wywołując u mnie małe kichnięcie - Zdrowie - roztrzepała moje włosy, aby następnie popaść w ponowną zadumę. Martwiąc się jej stanem, sam zacząłem obserwować umarłe dawno temu ściany, licząc, iż odpowiedzą one na krążące mi w głowie pytania. Może znowu powiedziałem coś złego? - pomyślałem, przygryzając ostrożnie dolną wargę swoich ust.
- Noe... Jeśli masz jakiś problem to ci pomogę - pogłaskałem ją po policzku, zyskując tym samym jej wymęczone spojrzenie - Chcę cię wspierać... Być z tobą kiedy mnie potrzebujesz... Zaufaj mi, przecież wiesz, że cię kocham - ścisnąłem jej dłonie, licząc na nieco dłuższy dialog na temat naszych zagmatwanych uczuć.
- Noah! Leonard! Obiad na stole! - krzyknął z dołu Sam, przeszkadzając nam we wspólnie spędzanym czasie. Kiwając na to z lekka głową, pomogłem swojej Amerykance wstać oraz zejść do jadalni, gdzie czekał na nas wyczekiwany od dawana posiłek.
➼➼➼➼➼➼➼
Następnego dnia pogoda panująca na zewnątrz prezentowała się dużo lepiej. Nie mając zamiaru gnić całego dnia w łóżku, wyciągnąłem pannę Blake na krótki spacer po nieznanej mi dotąd farmie. Dziewczyna pokazała mi różne zwierzęta, które kiedyś mogłem zobaczyć w dzieciństwie. Hektary ziemi należące do państwa Jones zamieszkiwały krowy, koty, psy, a nawet kilka sztuk koni. Przedzierając się przez coraz to ciekawsze zakamarki gospodarstwa, w pewnej chwili dołączył do nas Sam, który chciał nam nieco potowarzyszyć.
- Noah, skarbie chodź tu na chwilę - głos matki naszego kompana, przywołał moją dziewczynę do niewielkiego składziku znajdującego się w przeciwległym kącie podwórka.
- Zaczekamy za tobą - rzuciłem automatycznie, puszczając jej wygrzaną rękę. Rozumiejąc, że jest bezpieczna, przetarłem ostrożnie swoje oczy, które zdawały się nie wybudzić jeszcze z letniego snu.
- Twoi rodzice zgodzili się, żebyś tutaj przyjechał? - zażartował dwudziestotrzylatek, siadając na rozciągającej się za nim drewnianej ławeczce - Sądziłem, że tacy jak wy są trzymani z daleka od "normalnych" ludzi - namalował w powietrzu cudzysłów, co zapewne miało nadać całej tej sytuacji jeszcze większej komiczności.
- Gdyby się oni chociaż trochę mną przejmowali to byłoby dobrze - westchnąłem, zajmując miejsce obok niego - Pewnie cieszą się tym, że mnie przy nich nie ma... Mają święty spokój od dziecka, które im się nie podobało od zawsze.
- Twoi rodzice cię nie tolerują? - zdziwił się, nie wiedząc zapewne co o tym dokładniej sądzić.
- Widziałeś kiedyś, jak wygląda książę Edward i księżna Zofia? Nic z nich nie mam. Całe życie próbuje sprawić, aby byli ze mnie dumni to słyszę tylko słowa ochrzanu. Przestałem już nawet prosić o powrót do Londynu, bo mi wiecznie na to nie pozwalają. Pewnie gdybym umarł to nie posiadaliby się ze szczęścia - pociągnąłem nosem, starając się przy tym ukryć swoje uczucia - Czasami mam dosyć tego ciągłego dołowania. Zerwałeś z dziewczyną, przerwałeś szkołę wojskową, zainteresowałeś się jazdą konną, przynosisz nam wstyd Leonardzie - powtórzyłem znajomą śpiewkę, odbijającą się echem w mojej podświadomości.
- Nie sądziłem, że... - nie zdążył dokończyć swojego zdania, gdyż dość brzydko mu je przerwałem.
- Wiem, nie gniewam się. Jestem do tego przyzwyczajony. Przynajmniej ty i Noah macie w miarę normalną rodzinę... Dziękuję, że się nią zająłeś, to wiele dla mnie znaczy - powiedziałem równocześnie z pojawieniem się roześmianej Nouś, niosącej w naszą stronę koszyk pełen czerwonych truskawek.
- Coś się stało? - spytała wiedząc moją zbitą minę, która natychmiastowo rozpromieniała.
- To nic - zapewniłem ją, robiąc jej miejsce na rozchwianym drewnie - Sam zaproponował mi zobaczenie krów z bliska. To na prawdę interesujące.

Nołeeee? ^.^
Chodź na krowy, bo on nie wie, że to robi muuuu xd
959 słów. 

6.27.2019

Od Leonarda cd. Ganseya

- Może i tak - mruknąłem z niezadowoleniem, wpatrując się w skrzydła wrednego ptaszyska, które łaskawie postanowiło zejść na dół i wbić swoje szpony, w moje ledwo zaleczone ramię - Jak ja was wszystkich nie cierpię... - zirytowałem się, odbierając od przybyłego blondyna czarną rękawicę, do której z łatwością mogłem przypiąć rozszalałego sokoła.
- Chyba zaczyna cię lubić - stwierdził Chainsaw, odwracając uwagę dzikusa surowym mięsem. Przewracając na to oczami, poprawiłem na łapach zwierza zielono-czarną smycz, uważając przy tym, aby jeszcze bardziej go nie spłoszyć - Jest zdecydowanie lepiej niż tydzień temu.
- Jakby mnie lubił, to by ode mnie nie uciekał - rzekłem, spoglądając w stronę barku, gdzie aktualnie ukazywały się stworzone przez drapieżnika dziury. Kolejna marynarka do wyrzucenia - pomyślałem, udając się bez słowa w stronę pobliskiego gabinetu weterynaryjnego, gdzie od rana do wieczora urzędowała rodzina pocieszonego Irlandczyka. Zdążyłem już do nich solidnie przywyknąć, dlatego każde nasze spotkanie zaczynało się i kończyło miłą atmosferą. Najbardziej z nich wszystkich lubiłem jednak panią Lysandrę, która pomimo mego ciężkiego charakteru postanowiła dać mi drugą szanse oraz poznać mnie lepiej. Starając się zapomnieć o swoich rodzinnych problemach, wpuściłem Castiela do przestronnej woliery, gdzie mógł do woli denerwować swoich nowych kumpli.
- Też cię nienawidzę - zrzuciłem z dłoni skórzany ochraniacz, co automatycznie zezwoliło mi na wcześniejszy powrót do domu, od którego powstrzymała mnie wspomniana już dzisiaj kobiety.
- Minie trochę czasu zanim go oswoisz Leo. Daj sobie i mu czas - przytrzymała mnie za ramię, mówiąc tym samym, że mam chwilę poczekać - Na wszystko przyjdzie czas. Nie zniechęcaj się - dorzuciła po chwili, podnosząc mnie delikatnie na duchu.
- Łatwo mówić. Po prostu zwierzęta i ludzie mnie nie lubią - wzruszyłem ramionami, nie mając ochoty na dalszy dialog - Musze wracać do domu. Wpadnę później, aby go nakarmić - wyminąłem szarooką postać, żeby po niecałej sekundzie wpaść na przygłupiego Campbell, blokującego mi drogę do mojego samochodu - Suń dupę grzybie. Chcę w końcu wrócić do domu. 
- Już mnie chcesz opuszczać? - zrobił smutną minkę poturbowanego przez samochód szczeniaka, co szczerze mówiąc nie wywarło na mnie żadnego wrażenia. Zaciskając usta w wąską linię, szarpnąłem za klamkę białego BMW, które jak na złość stawiało dzisiaj opór - No nie bądź taki. Pogadajmy chociaż chwilkę - starał się mnie powstrzymać, lecz całe moje zainteresowanie spadło teraz na niedziałający zamek samochodowy, zabraniający mi powrotu do rezydencji.
- Dam ci radę... Nie wchodź mi dzisiaj w drogę, bo mam was wszystkich dosyć - czując w środku swojej duszy psychiczne wyczerpanie, nawet nie próbowałem podnosić słabnącego tonu głosu. Sam nie wiedziałem czemu na nowo nawiedza mnie słabość. Wszystko zaczęło wduszać mnie w ziemię po narodzinach Archiego. Na nowo wróciły do mnie myśli o niekochających mnie rodzicach, ignorującej mnie Noah, nienawidzącym mnie Wiliamie, a przede wszystkim samotności, jaka praktycznie od dwudziestu lat służyła mi za najprawdziwszą przyjaciółkę - Jeśli masz ochotę na dawanie mi rad, zrób to jutro - otworzyłem wreszcie jedno z wejść do pojazdu, który chwilę potem był już w ruchu. Rozluźniając swoje ramiona, zacząłem skupiać się na granatowej drodze, która po dziesięciu minutach doprowadziła mnie do bogato zdobionej bramy. Nie mając żadnych chęci do życia, zaparkowałem auto na środku placu, aby następnie zniknąć gdzieś w odmętach swojego domu.
➼➼➼➼➼➼➼
Następnego dnia, czułem się jeszcze gorzej niż dzień wcześniej. Miało na to wpływ wiele czynników, takich jak np. zła pogoda, niesmaczne śniadanie, a nawet choroba kotki Madeleine, która przez wiele lat była okazem najszczerszego zdrowia. Nie licząc tych "wpadek", byłem również zmuszony do wypuszczenia Castiela na wolność. Eh... Nie byłem do końca zżyty z tym ptakiem, ale i tak utrata go nieco mną wstrząsnęła. Chodząc w te i z powrotem po stajni, postanowiłem przysiąść na białym płocie, stojącym tutaj raczej od wieków. Przeglądając bezwartościowe wiadomości, jakie w ciągu ostatniej godziny zawitały na moją skrzynkę. Zagłębiając się w nich coraz bardziej, w pewnym momencie zauważyłem też SMSa od mojego ojca, który powiadomił mnie, że nie wpuści mnie do Londynu przed końcem lata. Obiecałeś mi do cholery ten weekend - warknąłem w myślach, cisnąc jabłkowym telefonem o błocistą ziemię.
- Hej, nie tak agresywnie - właściciel znanego mi od wczoraj głosu, zaszedł mnie od tyłu, żeby położyć mi dłoń na spiętym ramieniu.
- A ty jakbyś zareagował, gdy po raz setny rodzice odmawiają ci powrotu do ojczyzny? - westchnąłem, podnosząc wzrok na uradowanego życiem Ganseya - Stany to nie moja bajka, ale weź im to wytłumacz...

Gansey? :3
Kupaaaaaaaaaaaa
694 słóweczka. 

3.03.2019

Od Leonarda cd. Noah

Kim dla ciebie jestem? - to pytanie ciągle kręciło się w mojej głowie, niczym mucha nie mogąca znaleźć wyjścia z zamkniętego pomieszczenia. Znajomym? Nie. Kolegą? Nie. Przyjacielem? To raczej coś więcej niż zwykła przyjaźń. Kiedy poznałem Noah, sądziłem, że to wszystko zakończy się już po pierwszym dniu. Przecież i dla niej byłem wtedy tylko nadętym Brytyjczykiem, nie mogącym nawiązać normalnej relacji z drugim człowiekiem. W moich myślach tkwił tylko Lodnyn, który po tamtym wydarzeniu, zamienił się miejscami z twarzą Noah. Im więcej czasu z nią spędzałem, tym coraz bardziej malała moja ochota, dotycząca powrotu do ojczyzny. Czując jak niezręczna cisza zjada nas od środka, postanowiłem ująć w swoje dłonie jej zgrabne łapki, aby następnie spojrzeć głęboko, w jej jasne oczy.
- Kocham Cię Noah - rzekłem, czując jak moje kończyny lekko zadrżały - Tym dla mnie jesteś... Piękną kobietą, którą pokochałem - dorzuciłem, widząc w jej twarzy ogromną nutę zawahania. Sam do końca jeszcze nie wiedziałem, jak do tego mogło właściwie dojść. Nienawidziłem Amerykanów, a teraz wyznaje jednej z nich miłość. W tamtej chwili miałem już gdzieś, co powie na to moja rodzina. To moje życie i moje wybory. Tylko moje.
- Przecież jest tyle innych osób, które są dużo lepsze ode mnie - westchnęła, odwracając ode mnie swoją głowę - Jeśli się zgrywasz, to możesz już odpuścić... To boli... - próbowała wstać, lecz moje silne ręce, stanowczo jej na to nie pozwoliły. Chcąc ją uspokoić, przyciągnąłem jej ciało do siebie, wywołując tym samym efekt tulenia. Czując jak jej ciało zaczyna się rozluźniać, pocałowałem ją ostrożnie w kark, uważając przy tym, aby jej strach ponownie nie ujrzał światła dziennego.
- Nie kpię z ciebie Noe... Ja naprawdę cię kocham... Wiem, że nadal mogę być dla ciebie tylko głupim Brytyjczykiem, wywyższającym się ponad wszystkich ludzi, ale proszę, daj mi szanse... Obiecuję, że się ziemię, a pokażę to już jak będziemy u Sama. Proszę, zaufaj mi.

Nołe?
LOFFFFFF!
304 słowa.

Od Leonarda cd. Ronana

- W rodzinie zwykle nie ma czułych określeń - zakłopotałem się, próbując sobie przypomnieć, jak moja rodzina wołała na siebie w nieoficjalnych momentach naszego życia. Eh... Już tak dawno nie było mnie w Londynie, że zacząłem powoli o wszystkim zapominać. Niby miałem kontakt z rodzicami, lecz nie był on już taki dobry jak kiedyś, a o dziadkach to już wole nawet nie wspominać - Czasami wołają na mnie Leo albo Lio i to na tyle. Noah to Nołe, a reszty znajomych tak jakby nie mam. No nie licząc tych z wysp, ale oni raczej już o mnie zapomnieli - mruknąłem pod nosem, starając się nie wracać do wspomnień z dawnych lat swojego życia.
- Jak przestaniesz tak się puszyć, to na pewno kogoś znajdziesz - stwierdził, nie odrywając wzroku od kruka, który zaczął dziobać swoje skrzydła - Zapamiętaj, że nikt nie lubi osób zadzierających nosa. Zachowuj się przy innych tak, jak przy Noah. Dla niej potrafisz być miłym - wstał z ławki, a po otrzepaniu swoich spodni, zrobił kilka kroków w przód - Muszę iść pomóc rodzicom... Jakbyś coś chciał, wiesz gdzie mnie szukać! - zostawił mnie samego wśród pojawiającej się zieleni, co wywołało u mnie stan lekkiego zdenerwowania. Przez dłuższą chwilę nie miałem pojęcia, co mogę ze sobą zrobić. Moje myśli kotłowały się wokół powrotu do domu, lecz coś kazało pozostać mi na terenie akademii. Wzdychając na to głośno, zdecydowałem się w końcu na rozprostowanie zastanych nóg, które ostatnimi czasy błagały o jedną, wielką pomstę do nieba. Celem mojego spaceru było dojście do stajni, gdzie już od dłuższego czasu stały moje dwa, dumne wierzchowce. Ostatnio nie miałem zbyt wiele czasu, aby z nimi bardziej obcować. Ciągłe choroby i kłótnie z rodziną, jedynie pogarszały moje kontakty z drugim człowiekiem, bo jak tu się cieszyć z życia kiedy myślisz jedynie o umieraniu? Otrzepując się z tych myśli, poprawiłem na sobie szyty na miarę płaszcz, który szczerze mówiąc, nie był wcale taki ciepły, na jakiego wyglądał. Drepcząc po brukowej ścieżce, w pewnym momencie zobaczyłem, jak coś albo ktoś szamocze się pod stertą zwiniętych folii. Początkowo chciałem zignorować to zjawisko, ale powstrzymał mnie od tego tajemniczy skrzek, który jednocześnie zmusił mnie do tego, abym zboczył ze ścieżki i uwolnił, jak się okazało zabłąkane zwierze z klatki śmierci. Stalowoszary sokół patrzył na mnie swoimi bystrymi oczami, jakby próbował ocenić stopień zagrożenia, w jakim przypadkowo się znalazł. Widząc, że nie mam złych zamiarów, rozłożył swoje potężne skrzydła, lecz zamiast wzbić się w powietrze, uderzył dziobem o ziemię.
- Ej kolego, spokojnie - wyciągnąłem w jego stronę dłoń, którą machinalnie dziobnął - Ty cholero - warknąłem cicho, przyciągając ranną kończynę do swojej klatki piersiowej. Dzikie zwierze najwidoczniej nie miało żadnych wyrzutów sumienia, gdyż po przekręceniu śmiesznie swojego łba, zaczęło skakać gdzieś w stronę mrocznej północy. Do czego to wszystko zmierza? - pomyślałem, chowając swoją dumę do kieszeni, co pomogło mi przełamać się do złapania sokoła za skrzydła. Ptak co prawda, nieco się wyrywał, ale nie mogłem pozwolić mu teraz odejść. Dzikus potrzebował weterynarza, a najbliższy na całe szczęście znajdował się w naszej "cudnej" akademii. O ile mnie pamięć nie myliła, od jakiegoś czasu był nim ojciec Ro, który cieszył się tutaj niemałą sławą. Tylko gdzie to cholery znajdował się jego gabinet? Uważając, aby nieznośne ptaszysko nie wypadło mi z rąk, chwyciłem za srebrny telefon, dzięki któremu mogłem w szybki sposób wybrać numer kontaktowy do loczkowatego chłopaka. Cóż, dla takich informacji, czasami opłacało mi się grzebać w telefonie Noe - Ro? Gdzie wy macie ten gabinet weterynaryjny? - zapytałem, kiedy po kilku sekundach ciszy, ktoś odważył się odebrać połączenie.

Ro?
Tak wiem, to jest dramat xd
575 słów. 

2.22.2019

Od Leonarda cd. Noah

- Hm... Bo zapadłaś w śpiączkę i czekasz na księcia, który cię obudzi - połaskotałem ją w okolicach brzucha, co na nowo poskutkowało jej głośnym śmiechem.
- Chciałbyś! - pacnęła mnie po rękach, po czym w szybkim tempie odwróciła się do mnie, zgarbionymi plecami - Już lepiej powiedzieć, że ma się biegunkę, albo czterdzieści stopni gorączki - dorwała ucho rozszalałego beagle'a, który nie posiadał się wręcz ze szczęścia, gdy ujrzał przed sobą, znajomego gościa. Wzdychając na to cicho, opadłem plecami na resztę sprężystego materaca, który wybił mnie kilkukrotnie w stronę sufitu. Sam już nie wiedziałem co robić, aby ta zwróciła na mnie większą uwagę. Ratowałem ją z opresji, pożyczałem jej swoje rzeczy, akceptowałem jej wszystkie cechy charakteru, a ta raczej ciągle uważała mnie jedynie za dobrego przyjaciela. Nie mając zamiaru teraz o tym rozmyślać, przetarłem delikatnie rozbolałe oczy, które pod wpływem porannego słońca, rozjeżdżały się we wszystkie strony, tego porąbanego świata.
- Co chcesz zjeść? - zmieniłem temat, słysząc, jak jej brzuch wygrywa nowoczesną melodię głodu - Wybierz co chcesz... Mi tam to nie robi żadnej różnicy.
- Coś co nie wiąże się z Brytolami - wypaliła od razu, kładąc wymęczoną suczkę na swoim brzuchu - Może coś w rodzaju cannelloni? - zaproponowała, zerkając na moją niewzruszoną twarz, kącikiem swego lewego oka - No chyba, że pan książę ma ochotę na coś innego - grymas zawodu na jej twarzy, zmusił mnie do uniesienia swojej ręki, która z gracją upadła na jej pstrokate włosy.
- Zjemy cannelloni - zatwierdziłem danie obiadowe, delikatnie ją przy tym głaszcząc - Nie smuć się, bo żal mi serce ściska i nie mogę oddychać - skomentowałem swój stan fizyczno-psychiczny, aby następnie ponieść się z wygodnego posłania i podejść do zamkniętych drzwi - Zaraz wrócę.
➼➼➼➼➼➼➼
- Chcę tą, tą i tą! A i jeszcze tą! - mówiła przebierając w stertach książek, które były gotowe do wysyłki na wysypy - Leo ty głupku! Dlaczego chcesz je wyrzucić?! - fuknęła z ziemi, pakując kolejną makulaturę do kolorowego worka, z napisem I love food. Sam do końca nie wiedziałem skąd to dziadostwo wzięło się w mojej szafie, ale skoro było już na wydanie, to postanowiłem sprawić jej dzisiaj kolejny, materialny prezent, bo dlaczego nie? Kręcąc na jej słowa głową, oparłem się barkiem o hebanowy regał.
- Nie wyrzucić tylko odesłać... To dwie różne rzeczy Nołe... - uśmiechnąłem się do niej z lekka, zrzucając na jej głowę, opakowanie otwartego brokatu - You are shining! - zaśmiałem się, ale szbko tego pożałowałem, gdyż tysiące małych odłamków zieleni wylądowało na mojej, dość bladej twarzy.
- Z wzajemnością! - uciekła na łóżko, rozsiewając za sobą chmurę pomarańczowych drobinek, które z ogromną szybkością osiadały na podłodze, łóżku, a nawet nieskazitelnie czystym dywanie. Nie czując w sobie złości, również wskoczyłem na ten ubóstwiany przez ludzi mebel, aby móc przytrzymać ręce roześmianej dziewczyny, która próbowała mnie z siebie zepchnąć.
- Nie ma tak łatwo - zawisłem nad jej klatką piersiową, aby po chwili móc wpić się po raz kolejny dzisiejszego dnia w jej soczyste usta - Ode mnie się tak łatwo pani nie uwolni - uwolniłem jej kończyny górne, tylko po to, aby położyć swoje dłonie na płaskim, kobiecym brzuchu - Noe, Noe, Noe... Co ja z tobą mam co? - posłałem jej szczerego banana, ścierając przy tym kciukiem resztki brokatu z jej policzka - Masz jakieś pomysły, co możemy teraz zrobić?

Nołe?
Zabij plz
520 słów.

2.16.2019

Od Leonarda cd. Noah

Jeszcze tutaj wrócę - pomyślałem, zamykając za sobą drzwi, niewielkiego pomieszczenia, w którym przemieszkałem z jakieś trzy dni. Nie zapominając o zamknięciu Dot w klatce, ruszyłem w stronę kamiennych schodów, które miały za zadanie zaprowadzić mnie do głównego wyjścia z budynku. Nie oglądając się za siebie, wszedłem na teren sporego parkingu, a następnie zasiadłem za kierownicą granatowego, lekko wybrudzonego BMW. Czując w duszy lekkie wyrzuty sumienia, ostatni raz pomyślałem o twarzy rozespanej Noah, aby po chwili odjechać w kierunku swojego domu. Nie czując się na siłach, żeby rozmawiać ze swoimi rodzicami, przez ostatnie kilka dni, odrzucałem jedynie wszystkie numery, zaczynające się kierunkowo "+44". Odkąd poznałem Nołe, w swoim umyśle panował istny chaos. Jednocześnie chciałem wracać do Londynu i zostać przy fioletowowłosej dziewczynie, której stan, codziennie martwił mnie coraz bardziej. Niby w Stanach Zjednoczonych zawsze widziałem więcej minusów, niżeli plusów, lecz jednak jakaś niewidzialna siła trzymała mnie tutaj wszystkimi rękami, oraz nogami, jakie miała w posiadaniu.
- Cholera by to - mruknąłem pod nosem, zatrzymując pojazd tuż przed bramą zamkniętej dla większości ludzi rezydencji. Nie mając zamiaru wysiadać z samochodu, napisałem szybką wiadomość tekstową do Mary, dzięki czemu znalazłem się w swoim pokoju prędzej niż się tego spodziewałem.
- Obiad? - zapytała służąca, przysłaniając mi widok śpiących psów - Pańska rodzina się o pana martwiła - wyjawiła, pokazując mi kilka listów, rozrzuconych na blacie biurka - Dwa z Londynu i dwa z Bagshot Park - wyrecytowała, chowając dłonie za swoimi plecami.
- Zjem coś... Coś... Skromnego? Wystarczą mi zwykłe jajka po benedyktyńsku - oparłem głowę o twardą poduszkę, która umożliwiła mi lepszą obserwację białego sufitu - Do pokoju... Wole zjeść tutaj - dodałem, zanim zostawiła mnie samego. Słysząc ciche "kliknięcie" zamka, z ogromnym westchnieniem podniosłem się z leżanki, aby móc otworzyć starannie zaklejone, białe koperty. Pierwsze dwa, nadane ze stolicy mojego kraju, zostały wysłane mi przez moich przyjaciół, natomiast te z mojego domu rodzinnego, pochodziły spod ręki moich rodziców oraz głupiutkiego rodzeństwa. Na wspominki im się zabrało - przeszło mi przez myśl, gdy kolejna papeteria lądowała w koszu na śmieci. Marne słowa od mojej familii, postanowiłem jednak zatrzymać jeszcze przez kilka dni w szufladzie. Jak zwykle marne pocieszanie, że wszystko będzie dobrze... Mam do nich częściej dzwonić i inny stek bzdur, w które może uwierzą dziesięcioletnie pajace. Ściągniemy cię do domu na święta, wyprawimy ci w Londynie urodziny... Ciekawe, w którym roku, oraz ile będę miał w tedy lat, bo jakoś w 2019, postanowili je magicznie odwołać. Starczą mi pieniądze, jak zwykle, pieniądze. 
Po zjedzonym posiłku, nie potrafiłem wręcz wysiedzieć w miejscu. Kręcąc się nerwowo po swojej sypialni, w końcu zdecydowałem się założyć na siebie płaszcz, i po prostu wyjść, Bóg jedyny wie gdzie. Lasy w Durham łączyły się ze sobą w naturalny sposób, ale, żeby przejść do części puszczy wykupionej przez moją rodzinę, należało pokonać zabezpieczone pastuchem ogrodzenie. Nie czując strachu przed drewnianą furtką, pchnąłem ją z rozwagą, na nowo zapominając o Bożym świecie, jaki mnie teraz otaczał. Mijałem właśnie jedno ze starszych drzew, gdy nagle przed moimi oczami przebiegła biała kulka futra, podpięta do kolorowych szelek. Zdziwiony tym zjawiskiem, złapałem lisicę za kark, na co ona odwdzięczyłam mi się ostrym ugryzieniem w dłoń.
- Dot ty cholero - warknąłem, czując, jak świeża krew, zaczyna ciec wzdłuż mojej prawej ręki - To ja, Leo, nie żryj mnie więcej - burknąłem, uspokajając dzikie zwierze, które po obwąchaniu mojej klatki piersiowej, wygodnie rozłożyło się w moich objęciach - Gdzie jest Noe co? Znowu jej uciekłaś? - zapytałem z niezadowoleniem, idąc w stronę, skąd wybiegła ta futrzasta szmatka. Nie minęła minuta, a ja mogłem już usłyszeć zrozpaczony głos, szarookiej istoty. Posyłając Dot karcące spojrzenie, szybko podbiegłem do niższej od siebie dziewczyny, aby móc ją mocno przytulić - Spokojnie, jestem - czułem jak jej drobne ciało dygocze w moich ramionach. Martwiąc się jej stanem, zdecydowałem się wziąć ją na ręce (sam nie wiem, kiedy lis wylądował na ziemi), i sprzedać jej uspokajający pocałunek, wymierzony prosto w jej drobne usta - Jestem przy tobie, spokojnie.

Nołe? 
Miłość c: 
637 słów