3.03.2019

Od Leonarda cd. Ronana

- W rodzinie zwykle nie ma czułych określeń - zakłopotałem się, próbując sobie przypomnieć, jak moja rodzina wołała na siebie w nieoficjalnych momentach naszego życia. Eh... Już tak dawno nie było mnie w Londynie, że zacząłem powoli o wszystkim zapominać. Niby miałem kontakt z rodzicami, lecz nie był on już taki dobry jak kiedyś, a o dziadkach to już wole nawet nie wspominać - Czasami wołają na mnie Leo albo Lio i to na tyle. Noah to Nołe, a reszty znajomych tak jakby nie mam. No nie licząc tych z wysp, ale oni raczej już o mnie zapomnieli - mruknąłem pod nosem, starając się nie wracać do wspomnień z dawnych lat swojego życia.
- Jak przestaniesz tak się puszyć, to na pewno kogoś znajdziesz - stwierdził, nie odrywając wzroku od kruka, który zaczął dziobać swoje skrzydła - Zapamiętaj, że nikt nie lubi osób zadzierających nosa. Zachowuj się przy innych tak, jak przy Noah. Dla niej potrafisz być miłym - wstał z ławki, a po otrzepaniu swoich spodni, zrobił kilka kroków w przód - Muszę iść pomóc rodzicom... Jakbyś coś chciał, wiesz gdzie mnie szukać! - zostawił mnie samego wśród pojawiającej się zieleni, co wywołało u mnie stan lekkiego zdenerwowania. Przez dłuższą chwilę nie miałem pojęcia, co mogę ze sobą zrobić. Moje myśli kotłowały się wokół powrotu do domu, lecz coś kazało pozostać mi na terenie akademii. Wzdychając na to głośno, zdecydowałem się w końcu na rozprostowanie zastanych nóg, które ostatnimi czasy błagały o jedną, wielką pomstę do nieba. Celem mojego spaceru było dojście do stajni, gdzie już od dłuższego czasu stały moje dwa, dumne wierzchowce. Ostatnio nie miałem zbyt wiele czasu, aby z nimi bardziej obcować. Ciągłe choroby i kłótnie z rodziną, jedynie pogarszały moje kontakty z drugim człowiekiem, bo jak tu się cieszyć z życia kiedy myślisz jedynie o umieraniu? Otrzepując się z tych myśli, poprawiłem na sobie szyty na miarę płaszcz, który szczerze mówiąc, nie był wcale taki ciepły, na jakiego wyglądał. Drepcząc po brukowej ścieżce, w pewnym momencie zobaczyłem, jak coś albo ktoś szamocze się pod stertą zwiniętych folii. Początkowo chciałem zignorować to zjawisko, ale powstrzymał mnie od tego tajemniczy skrzek, który jednocześnie zmusił mnie do tego, abym zboczył ze ścieżki i uwolnił, jak się okazało zabłąkane zwierze z klatki śmierci. Stalowoszary sokół patrzył na mnie swoimi bystrymi oczami, jakby próbował ocenić stopień zagrożenia, w jakim przypadkowo się znalazł. Widząc, że nie mam złych zamiarów, rozłożył swoje potężne skrzydła, lecz zamiast wzbić się w powietrze, uderzył dziobem o ziemię.
- Ej kolego, spokojnie - wyciągnąłem w jego stronę dłoń, którą machinalnie dziobnął - Ty cholero - warknąłem cicho, przyciągając ranną kończynę do swojej klatki piersiowej. Dzikie zwierze najwidoczniej nie miało żadnych wyrzutów sumienia, gdyż po przekręceniu śmiesznie swojego łba, zaczęło skakać gdzieś w stronę mrocznej północy. Do czego to wszystko zmierza? - pomyślałem, chowając swoją dumę do kieszeni, co pomogło mi przełamać się do złapania sokoła za skrzydła. Ptak co prawda, nieco się wyrywał, ale nie mogłem pozwolić mu teraz odejść. Dzikus potrzebował weterynarza, a najbliższy na całe szczęście znajdował się w naszej "cudnej" akademii. O ile mnie pamięć nie myliła, od jakiegoś czasu był nim ojciec Ro, który cieszył się tutaj niemałą sławą. Tylko gdzie to cholery znajdował się jego gabinet? Uważając, aby nieznośne ptaszysko nie wypadło mi z rąk, chwyciłem za srebrny telefon, dzięki któremu mogłem w szybki sposób wybrać numer kontaktowy do loczkowatego chłopaka. Cóż, dla takich informacji, czasami opłacało mi się grzebać w telefonie Noe - Ro? Gdzie wy macie ten gabinet weterynaryjny? - zapytałem, kiedy po kilku sekundach ciszy, ktoś odważył się odebrać połączenie.

Ro?
Tak wiem, to jest dramat xd
575 słów. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz