10.11.2019

Od Leonarda cd. Ganseya

- Oczywiście, oczywiście. - Przewróciłem teatralnie oczami. - Chciałem się tylko zapytać, czy nie zechciałbyś lecieć ze mną do Londynu. Przypadkowo kupiłem dwa bilety i szkoda, żeby się zmarnowały. - Natychmiast przeszedłem do sedna sprawy, licząc na to, iż mężczyzna zgodzi się, potowarzyszyć mi przez te krótkie, dwa dni. Oczywiście na samym początku planowałem zabrać ze sobą Noah, lecz ta w tym samym czasie chciała wybyć gdzieś z Blu. Nie chcąc psuć im wspólnego weekendu, zdecydowałem się poszukać kogoś innego, a tym kimś okazał się właśnie znany wszystkim Glendower.
- Skąd ta nagła zmiana? - Uniósł brew w pytającym geście. - Z maminsynka wyrósł bad boy? - Zażartował, nie odrywając ode mnie swoich błękitnych ślepi. Cóż, muszę przyznać, że miejscami bywał uroczy, a nawet bardzo uroczy. Gdybym był odrobinę milszy... Nie. Stop. Nie wolno mi o tym myśleć. To zaszło zdecydowanie za daleko.
- Mam swoje powody. - Mruknąłem, spoglądając na portrety nieznanych mi ludzi. - Zadzwoń, jeśli nie stracisz ochoty na zwiedzanie wysp. Raczej nikt inny nie zechce tego biletu. - Dodałem, wycofując się w stronę otwartych drzwi, które wyrzuciły mnie na plac potężnej uczelni. Ciekawie byłoby znowu zacząć się uczyć - pomyślałem, kierując się w stronę prywatnego parkingu, gdzie ciągle stało moje czarne BMW. Nie chcąc zamartwiać się bredniami, zasiadłem w wygodnym fotelu kierowcy, co było pierwszym krokiem do powrotu do domu.
*****
- Znowu nie jesz? - Zrzędliwy głos Madeleine zderzył się z moimi uszami. - Co z tobą? Znowu coś cię dręczy?
- To nic. - Odparłem, przybliżając do ust porcelanową filiżankę. - Nie mam ochoty na słodycze, a tym bardziej na obiad. Raczej jeden dzień głodówki mnie nie zabije. - Ciągnąłem, robiąc krótkie przerwy na uzupełnienie płynów.
- Jeden dzień? To już trzeci! Zaraz zaczniesz tracić przytomność, wszystko będzie cię boleć, a w najgorszym przypadku się rozchorujesz. - Zaczęła robić awanturę. - Myśl Leo! Nie jesteś małym dzieckiem.
- A ty nie jesteś moją matką. - Skarciłem ją wzrokiem. - Wystarczy, że zjadłem śniadanie. Starczy mi to do wieczora, a teraz racz wybaczyć, ale muszę się spakować. - Wstałem, odruchowo zasuwając za sobą krzesło. 
- Na pewno chcesz tam jechać? - Próbowała zatrzymać mnie w jadalni. 
- Na pewno. Raczej już nic nie stracę.
*****
To się przyda, to też, no i oczywiście to też - wrzucałem do walizki coraz to starsze ubrania, w których nikt nie miał prawa mnie rozpoznać. Bluza z Sherlocka? Of  course! Zmęczone życiem jeansy? Nie mam nic przeciwko. W końcu czego się nie robi, aby ukryć swoją tożsamość? Pochłonięty pakowaniem, wyciągnąłem z szafy wygnieciony szalik, w którym ukryła się maskotka rudego lisa.
- Wow, sądziłem, iż go wyrzucili. - Spojrzałem w koralikowe oczy pulchnej maskotki, nie tracącej swego uśmiechu. - Trzeba cię wyprać Richardzie. Nie możesz zmieniać swojej barwy.
- Nazwałeś pluszaka na moją cześć? Uroczo. - Nagle zza moich pleców wyszedł uchachany Campbell, cieszący się do ścian, jak głupi do sera.
- Co ty tu robisz? - Burknąłem, rzucając misiem o łóżko. - Kto się wpuścił? Miałeś zadzwonić, a nie stawiać się osobiście. Jak zwykle nie słuchasz tego, co się do ciebie mówi. - Tupnąłem nogą, delikatnie się czerwieniąc.

Gansey? 
Leo się wstydzi misia xd 
478 słów. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz