Do celu swojej podróży dotarłam
tuż przed świtem. Powitało mnie ujadanie psów w kojcach przed drewnianym domem.
Wyjęłam z uchwytu kubek kawy kupionej na stacji benzynowej kilkadziesiąt
kilometrów wcześniej i wysiadłam w momencie, w którym w drzwiach budynku
stanęła czarnowłosa kobieta. Podeszłam do niej. Elisabeth uśmiechnęła się,
jednak uśmiech nie dosięgnął jej oczu.
- Jak się ma Henry? – spytałam,
dotykając lekko jej ramienia, choć było to marne pocieszenie dla osoby, której
mąż leżał właśnie w szpitalu.
- Już lepiej, ale wiesz jaki on
jest… najchętniej już wróciłby do domu…
Co najmniej jakby mówiła o kimś innym.
- Wszystko się ułoży – odezwałam się.
– Zostanę kilka dni i pomogę ci na ranczu, odpoczniesz trochę.
- Dziękuję – powiedziała z
wyraźną ulgą w głosie. – Sam nie wspominał, że przyjedziesz, ale zdążyłaś na
śniadanie.
- Zapewne nie zdążył –
usprawiedliwiłam go, wchodząc za Elisabeth do jasnej, zatłoczonej kuchni.
Nie potrafiłam powstrzymać
uśmiechu – i nie chciałam tego robić – gdy ruda czterolatka, widząc mnie
zeskoczyła z krzesła i przybiegła do mnie z okrzykiem „ciocia Noah” na ustach.
To wystarczyło, by cała rodzinka zorientowała się, że przyszłam. Ci ludzie naprawdę
byli mi bliżsi niż moja własna rodzina.
- Cześć wszystkim – przywitałam się,
biorąc Lil na ręce.
Sam odwrócił się i podszedł, by
przytulić mnie na powitanie, a Lily obięła go wolną ręką. Zaśmiałam się.
- Na żywo wyglądasz jeszcze
gorzej niż przez internet – skomentowałam odwzajemniając uścisk.
- Magia photoshopa – odparł, zabierając
ode mnie dziewczynkę. – Pobawisz się z Noah po śniadaniu – zwrócił się do niej,
sadzając ją z powrotem na krześle.
***
Kilka kolejnych dni minęło mi na
pracy, zabawie z Lily i jej młodszym bratem oraz długich wieczorach spędzanych
z ludźmi, którzy po moim powrocie ze szpitala pomogli mi stanąć na nogi. Przynajmniej
nie miałam zbyt wiele czasu na ryczenie po kątach.
Dziś natomiast była wyjątkowa
okazja do spędzenia wspólnego wieczoru, gdyż Henry miał wreszcie wrócić do
domu. Z tej okazji jego starszy syn – Jake – zaproponował zrobienia ogniska. Tak
właśnie skończyłam w kuchni, krojąc warzywa na sałatkę. Czynność ta została mi
przerwana przez alarm przypominający o wyjęciu szarlotki z piekarnika.
Wyłączyłam go, po czym wyjęłam blachę z ciastem i odstawiłam ją na kuchenny
blat. Dopiero teraz zauważyłam nieodebrane połączenie głosowe i powiadomienie o
nowym nagraniu na poczcie głosowej na leżącym obok telefonie.
„Hej Noah… Z tej strony Leo…
Gdzie jesteś? Martwię się o ciebie. Jakbyś miała czas to oddzwoń.”
Skąd on do cholery wziął mój numer? zdziwiłam się, wybierając opcję
oddzwoń i włączając tryb głośnomówiący.
- Cześć – odezwałam się z lekką
dozą niepewności, gdy odebrał.
- Noah! Gdzie jesteś? Coś się
stało? – Leo zadawał pytania jak karabin maszynowy.
- Leo, uspokój się, ok? –
poprosiłam, wracając do krojenia papryki.
- Kto to Leo? – usłyszałam za
sobą głos Sama, który właśnie wszedł do kuchni.
- Kto to? – tym razem pytanie
pochodziło od Leonarda, który najwyraźniej również usłyszał Sama.
- Sam – przedstawił się mój
przyjaciel.
- Super – rzucił Leo,
niezadowolonym tonem. – A teraz oddaj mi Noah.
- Nie, nigdzie jej nie puszczę –
zaprotestował Sam, zerkając mi przez ramię i kradnąc kawałek papryki.
- Sam! Trzymaj rączki przy sobie!
– wtrąciłam się, próbując jednocześnie się nie roześmiać. – Lepiej idź
sprawdzić czy nie ma cię na dworze – popchnęłam go lekko w stronę drzwi, na co
posłał mi smutne spojrzenie. – I sprawdź czy dzieci jeszcze się nie zabiły, bo
KTOŚ zostawił je same.
- Idę już, idę – mruknął pod
nosem. – DO USŁYSZENIA LEO! – rzucił wychodząc.
Przez chwilę w końcu zapanowała
cisza.
- Możemy udać, że tych kilka
minut nie było? – zaproponowałam wreszcie.
- Z chęcią – odpowiedział Leo – Więc…
nie ma cię w akademii…
- Coś mi wypadło, musiałam pilnie
wyjechać – próbowałam się jakoś wytłumaczyć – Sprawy rodzinne – dodałam.
Leo nie skomentował tego w żaden
sposób.
- Kiedy wrócisz? – spytał zamiast
tego, a w jego głosie dało się wyłapać nutkę… smutku?
- W piątek albo w sobotę –
odpowiedziałam.
- Wróóóóóóóóć w piąąąąąąteeeeek –
poprosił, w momencie, gdy na zewnątrz zatrzymał się samochód Jake’a .
- Muszę kończyć – oznajmiłam. -
Zobaczymy co z tym powrotem. Trzymaj się.
- Cześć – pożegnał się smutno i
zakończył połączenie.
Drzwi otworzyły się i stanął w
nich Henry. Odłożyłam nóż i odwróciłam się.
- Miało być
przyjęcie-niespodzianka, ale jak widać nie wyrobiliśmy się – wyjaśnił Sam.
- Noah? – Henry zdziwił się. – Czemu
nikt nie powiedział mi, że przyjechałaś? – spojrzał oskarżycielsko na mnie, a
potem na swoich synów.
- To też miała być niespodzianka –
uśmiechnęłam się lekko. – Upiekłam szarlotkę. Wybaczysz mi?
***
W sobotni wieczór znalazłam się
ponownie w akademii jeździeckiej w północnej Karolinie.
Próbowałam zabrać z samochodu
swoje rzeczy kiedy Dot udało się prześlizgnąć między mną a drzwiami. Kurwa!.
Zatrzasnęłam samochód z drugim lisem w środku – tak, sprawdziłam – i pobiegłam za
ledwo widocznym w śniegu futrem. Lis musiał podjąć jakiś trop, bo wyrwał przed
siebie z całych sił przebierając łapkami. Szkoda, że ja nie potrafiłam z taką
gracją biegać po zaspach. Zobaczyłam tylko jak biały kształt wbiega do stajni z
prywatnymi końmi. Nie wiedziałam, że potrafię tak szybko biegać, jednak do
budynku gnałam jak wariat, by złapać lisa zanim z niego wyjdzie, lub co gorsze
uszkodzi jakiegoś wierzchowca. Zwolniłam dopiero przy uchylonych drzwiach do
stajni. Ktoś musiał przypadkiem ich nie domknąć.
- KTO WPUŚCIŁ TU TEGO PCHLARZA?! –
usłyszałam oburzony głos Leonarda zanim jeszcze zdążyłam otworzyć drzwi.
- Zdaje się, że ja – odezwałam się
wchodząc do środka i tym razem zamykając porządnie drzwi.
Leo obejrzał się, po czym szybkim
krokiem podszedł i przytulił mnie.
- Tęskniłem – powiedział cicho.
Nie miałam pojęcia co mam ze sobą
zrobić. Co robią w takich sytuacjach normalni ludzie?!
Odwzajemniłam uścisk. Czy nie tak
właśnie robią ludzie? Westchnęłam w duchu. Nie umiem w ludzi.
Leoś?
Opanuj trochę zazdrość xd
921
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz