Po rozstaniu się z Noah, nie wiedziałem do końca co mam ze sobą zrobić. Teoretycznie musiałem odpisać na milion listów i zrobić nowy projekt, zalanego śniegiem ogrodu, ale komu by się chciało marnować czas na takie głupoty... Chcąc uniknąć spotkania z Dzbanem i Vazonem, próbowałem wymknąć się po cichu z ogromnej stajni, ale jak na nieszczęście, musiało złapać mnie za kurtkę to białe gówno Alvesa. Koń mający pysk jak kapeć, musiał najwyraźniej wyczuć ode mnie zapach soczystej marchewki, którą niedawno skonsumował jeden z moich wierzchowców.
- Jak cię właściciel nie kocha, to takich rzeczy nie dostajesz - stwierdziłem, patrząc wałachowi prosto w oczy, które wyrażały lekkie oburzenie - Taka prawda... - chrząknąłem, wyjmując z kieszeni połowę pomarańczowego warzywa - Osobiście koniny nie jadam, ale twoje mięso na pewno nie kosztowałoby kilku funtów - pomachałem mu przed nosem pysznym kąskiem, do którego zaczął powoli wyciągać zęby - Chciałbyś cooo? Poznaj moją łaskę i się ciesz, że nie jestem chamski, jak twój pancio. Pewnie cię głodzi - westchnąłem, oddając mu na własność zdrowy smaczek, który został przez niego szybko pochłonięty.
- Czy ty rozmawiałeś z moim koniem? - jak na zawołanie, pojawił się nasz brazylijski murzynek bambo, pragnący nieco czułości, od swojego dzikiego zwierzęcia - Dobrze się czujesz? Ostatnio zachowujesz się, jakbyś miał czterdzieści stopni gorączki.
- Japa Diegosław i się tyle nie interesuj, bo kociej mordy dostaniesz. Lepiej dawaj koniu lepiej jeść... Nie widzisz jaki zachudzony stoi baranie? - z takimi słowami, oddaliłem się w kierunku swojego samochodu. Diabelstwo miało szczęście, iż odpaliło za pierwszym razem, gdyż już kilka razy porządnie zastanawiałem się nad jego zmianą. Już nie jeden raz zdarzało się, że gasł mi podczas drogi, albo udawał zamarzniętego, od nagłego przypływu chłodu. Niby stać było mnie na każdy upatrzony wóz, ale brakowało mi tylko jednej rzeczy... Własnie tego, cholernego upatrzenia! Jakoś nic porządnego nie potrafiło wpaść mi w oko. Wiedząc, iż muszę zrobić porządki w domowym garażu, automatycznie się wzdrygnąłem. Nie chcąc już zadręczać się tymi sprawach, po prostu skupiłem się na powrocie do domu, w którym moja noga stanęła dopiero o godzinie drugiej trzydzieści - Cześć pulpecie - zaśmiałem się, gdy Sherry koślawo podbiegła do moich nóg - A gdzie masz braciszka co? - podrapałem ją za uchem, a wtedy jak na zawołanie usłyszałem charakterystyczny pisk "zarzynanego" psa. Zaskoczony, szybko pobiegłem za odgłosami, nieszczęśliwego corgiego, który okazał się leżeć nieruchomo przed zdobionymi schodami - Monty! - wykrzyknąłem, próbując podnieść jakoś rocznego psiaka, aby nie zadać mu straszliwego bólu.
- Leonardzie... On sam... - głos młodszej ode mnie kobiety, drżał jak osika, ale ja nie miałem zamiaru słuchać jej marnych tłumaczeń. Miała przynajmniej szczęście, że znajdowała się na przeciwległym końcu schodów. Inaczej pewnie skończyłoby na cmentarzu albo na podłodze z wybitymi zębami.
- Zamknij się do cholery! Zepchnęłaś mi psa! Jeśli on zdechnie to już tutaj życia nie znajdziesz! - wrzasnąłem, zwijając malucha w błękitny kocyk, który aktualnie znajdował się w jego parterowym posłaniu. Nie wydając już z siebie najcichszego słowa, wziąłem suczkę beagle'a na smycz, a następnie całą trójką udaliśmy się do najbliższego weterynarza.
- Czy ty rozmawiałeś z moim koniem? - jak na zawołanie, pojawił się nasz brazylijski murzynek bambo, pragnący nieco czułości, od swojego dzikiego zwierzęcia - Dobrze się czujesz? Ostatnio zachowujesz się, jakbyś miał czterdzieści stopni gorączki.
- Japa Diegosław i się tyle nie interesuj, bo kociej mordy dostaniesz. Lepiej dawaj koniu lepiej jeść... Nie widzisz jaki zachudzony stoi baranie? - z takimi słowami, oddaliłem się w kierunku swojego samochodu. Diabelstwo miało szczęście, iż odpaliło za pierwszym razem, gdyż już kilka razy porządnie zastanawiałem się nad jego zmianą. Już nie jeden raz zdarzało się, że gasł mi podczas drogi, albo udawał zamarzniętego, od nagłego przypływu chłodu. Niby stać było mnie na każdy upatrzony wóz, ale brakowało mi tylko jednej rzeczy... Własnie tego, cholernego upatrzenia! Jakoś nic porządnego nie potrafiło wpaść mi w oko. Wiedząc, iż muszę zrobić porządki w domowym garażu, automatycznie się wzdrygnąłem. Nie chcąc już zadręczać się tymi sprawach, po prostu skupiłem się na powrocie do domu, w którym moja noga stanęła dopiero o godzinie drugiej trzydzieści - Cześć pulpecie - zaśmiałem się, gdy Sherry koślawo podbiegła do moich nóg - A gdzie masz braciszka co? - podrapałem ją za uchem, a wtedy jak na zawołanie usłyszałem charakterystyczny pisk "zarzynanego" psa. Zaskoczony, szybko pobiegłem za odgłosami, nieszczęśliwego corgiego, który okazał się leżeć nieruchomo przed zdobionymi schodami - Monty! - wykrzyknąłem, próbując podnieść jakoś rocznego psiaka, aby nie zadać mu straszliwego bólu.
- Leonardzie... On sam... - głos młodszej ode mnie kobiety, drżał jak osika, ale ja nie miałem zamiaru słuchać jej marnych tłumaczeń. Miała przynajmniej szczęście, że znajdowała się na przeciwległym końcu schodów. Inaczej pewnie skończyłoby na cmentarzu albo na podłodze z wybitymi zębami.
- Zamknij się do cholery! Zepchnęłaś mi psa! Jeśli on zdechnie to już tutaj życia nie znajdziesz! - wrzasnąłem, zwijając malucha w błękitny kocyk, który aktualnie znajdował się w jego parterowym posłaniu. Nie wydając już z siebie najcichszego słowa, wziąłem suczkę beagle'a na smycz, a następnie całą trójką udaliśmy się do najbliższego weterynarza.
➼➼➼➼➼➼➼
Przez całą drogę modliłem się w duchu, żeby Monty wytrzymał... Jak ta ruda cholera mogła do tego dopuścić?! Przecież ta włochata kulka przyszła się tylko pobawić, a ta zamiast na niego uważać, zrobiła mu straszną krzywdę. Zwierzęcy lekarz po zrobieniu młodemu wszystkich badań, wydał werdykt złamanej łapy. Corgie musiał pozostać u niego na całonocnej obserwacji, dlatego ze smutkiem musiałem się pożegnać z moim pieszczochem oraz podziękować doktorkowi za to, iż mój pupil mógł jeszcze żyć. Mając duży mętlik w głowie, postanowiłem udać się do najbliżej kawiarni, która dzięki Bogu, obsługiwała także zwierzaki. Nie zwracając zbytnio uwagi na to kto stoi za ladą, na jednym wdechu złożyłem całe zamówienie, składające się z mocnego espresso i byle jakiej szarlotki.
- Leo? Co ty tutaj robisz? - usłyszałem znajomy głos, na którego dźwięk moja głowa od razu powędrowała w stronę obsługującej mnie osoby - Wyglądasz okropnie... Coś się stało?
- Prawie psa mi zabili. To się stało - westchnąłem, podając jej do ręki wyznaczoną ilość dolarów - Długa historia... Opowiem ci, jak znajdziesz czas.
- Leo? Co ty tutaj robisz? - usłyszałem znajomy głos, na którego dźwięk moja głowa od razu powędrowała w stronę obsługującej mnie osoby - Wyglądasz okropnie... Coś się stało?
- Prawie psa mi zabili. To się stało - westchnąłem, podając jej do ręki wyznaczoną ilość dolarów - Długa historia... Opowiem ci, jak znajdziesz czas.
NOOOOEEEEE?
Pociesz nio :c
648 słów.
Pociesz nio :c
648 słów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz