2.24.2019

Od Blue cd Dereka

Cholera, cholera, cholera! Pierwszy dzień zajęć, a ja jestem spóźniona! Niech cię dostępie do Netflixa i Carmen Sandiego! Konto dzielone między mnie, Ronana, Nico, moich rodziców i państwa Chainsaw zdecydowanie było super rozwiązaniem, ale jednak pochłaniało czas. W sumie nie konto, seriale. Ale nie ważne. Ważne było, że przespałam budzik, zapodziałam buty do jazdy konnej i zgubiłam drogę do stajni. Ciesz się dupku Ro, nie tylko ty nie masz orientacji. Wbiegłam w końcu w odpowiednie drzwi, jednak nie przemyślałam, że ktoś tam jeszcze będzie i…
– Możesz biegać ostrożniej i zwracać uwagę, czy ktoś nie idzie? – Strach, który powinnam odczuwać, gdy to zdanie zostało wypowiedziane, został zniwelowany przez bolący tyłek.
– Helvíti. – Warknęłam i automatycznie ujęłam wyciągniętą dłoń. – Przepraszam, ale spóźnienia są złe. Szczególnie złe, gdy są pierwszego dnia. I bieganie daje ci szansę, żeby je zmniejszyć.
Otrzepałam tyłek i spojrzałam na osobę, która raczyła mnie zatrzymać w dość… brutalny sposób. Pierwsze, czego nie dało się nie zauważyć, to to, że był starszy. I większy. Ale w moim przypadku to była norma. Wyprostowałam się automatycznie i nieco uniosłam podbródek.
– To faktycznie zły nawyk. – Odebrałam to raczej jako opinię, ale podszytą zadowoleniem, że zdaję sobie sprawę z błędu.
– Wiem. – Już ostrożniej znalazłam boks Kaliope i w duchu dziękowałam Nico, że osiodłał ją za mnie. Nawet nie zastanawiałam się, jak udało mu się przyjechać tu z Ronanem i ojcem, a potem dostać się do szkoły. Wiedziałam za to, że ten dzieciak zasługiwał na dużą czekoladę. Wyprowadziłam konia i dodałam, mijając mężczyznę. – Ale nie istniała wojna, gdzie tylko jedna strona przegrała wszystkie bitwy, prawda?
– Nie. – Suchy fakt. – Nie spieszysz się?
– Trochę. – I wyszłam. Pierwszy dzień, nie wypada się spóźniać.
***
– Niech cię Chainsaw. – Mamrotałam pod nosem, wciągając w siebie witkę makaronu. – Odwoływać spotkanie ze mną, też coś.
Stołówka była pusta. Duży plus. Ronan musiał wracać do domu, bo tak. Duży minus. Makaron był zjadliwy. Plus. Nie był w końcu robiony przeze mnie, a prawdopodobnie przez miłą panią kucharkę. Czy coś. Kolejny plus. I na koniec najbardziej bolesny minus: nie umiałam gotować.
– Wolne? – Usłyszałam pytanie. Głos pochodził – z jakimś 98 procentowym podobieństwem od osobnika spotkanego rano.
– Jak cała reszta. – Odparłam od razu po przełknięciu. – O ile nie chce się siedzieć dokładnie na moim miejscu.
– Nie. – Krótka, rzeczowa odpowiedź. – Powinienem się przedstawić. Derek Hale.
– Blue Branwell. – Zakręciłam makaron na widelcu. – Jeśli uważasz, że moje imię jest dziwne, na drugie mam Jane.

Derek? Nie mam pojęcia na ile mogę sobie pozwolić.
394

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz