2.04.2019

Od Noah cd Leonarda


Pobudki przez zwierzaki są urocze, mówili. Ci, którzy tak uważali najwyraźniej nigdy nie doświadczyli pobudki przez puszysty ogon blokujący dopływ tlenu, bo jego właściciel bawił się w „poduszka to śnieg”. Przynajmniej tym razem nie wybuchła.
Flair, czując że chcę ją złapać przestała się rzucać i jednym zwinnym skokiem uciekła spoza zasięgu moich rąk, uznając iż ta zabawa też jej odpowiada. Westchnęłam, podnosząc się do siadu, a moim oczom ukazał się drugi z moich lisów. Dot siedziała na parapecie obok doniczki z kaktusem, stalkując ptaki na śniegu. Zrezygnowana wstałam, wiedząc, że jeśli nie wyjdę z nimi na spacer teraz, mogę obudzić się ponownie na korytarzu, bo drzwi podzielą los wielu innych przedmiotów, które zakończyły istnienie przez samoistny wybuch.
Po powrocie ze spaceru ponownie wróciłam do łóżka, gotowa odespać ostatnie dni, ciesząc się z faktu, że pracę zaczynałam po południu. Błyskawicznie zasnęłam i pewnie spałabym tak jeszcze kilka kolejnych godzin, gdyby nie dźwięk telefonu, który odebrałam nie sprawdzając nawet kto dzwoni. Jak się okazało był to Leo, który uparł się bym natychmiast przyszła pod stajnię. Nie byłam zachwycona tym pomysłem – poduszka była taaaka miękka. Leonard jednak nie miał zamiaru odpuścić, a gdy pojawiłam się w umówionym miejscu, zobaczyłam go prowadzącego dwa konie. Szatyn oznajmił, że jedziemy na przejażdżkę i kazał mi wracać do pokoju, po buty nadające się do jazdy. Przewróciłam oczami, ale zawróciłam do akademika, nie mając ochoty na bezsensowną kłótnię. Ostatecznie przecież miał rację.
Gdy wróciłam pod stajnię, a moje obuwie zyskało książęcą akceptację Leo podał mi wodze gniadego konia – Royala, o ile dobrze połączyłam fakty, co dziś nie wychodziło mi najlepiej. Dosiedliśmy koni i Leo ruszył przed siebie. Dałam gniadoszowi sygnał, by ruszył naprzód, a ten z łatwością dogonił konia Leonarda. Jechaliśmy w ciszy, a ku mojemu zdziwieniu nie był to ten niezręczny rodzaj ciszy. Dawno już nie spotkałam osoby, w której obecności czułabym się choć trochę swobodnie – nie oszukujmy się, wciąż próbowałam uchodzić za świra w stopniu jedynie średnim.
Jechaliśmy nieuczęszczana zbytnio drogą na skraju lasu i otaczających go pól, kiedy przypomniałam sobie, że przecież muszę jechać do Durham. Spojrzałam na ekran komórki, by sprawdzić która jest godzina. 11:57.
- Coś się stało? – spytał Leo, zwalniając swojego wierzchowca, gdyż najwyraźniej zostałam nieco w tyle.
- Powinniśmy wracać – powiedziałam z nutą smutku w głosie. Przejażdżka była znacznie przyjemniejsza niż próby wytłumaczenia klientom na głodzie kofeinowym, że nie należy im się obsługa poza kolejką. – Muszę być w pracy o 14, a trzeba jeszcze zająć się końmi.
- Musisz? – powtórzył po mnie Leo. – Na pewno?
- Na pewno, książe. Czesne za akademię samo się nie zapłaci – zauważyłam, zawracając konia, by wrócić do stajni jak najkrótszą drogą.
Leo dogonił mnie i razem wróciliśmy do akademii. Zaprowadziliśmy konie do ich boksów, gdzie porządnie je wyczyściliśmy i odnieśliśmy sprzęt do siodlarni, gdzie się rozstaliśmy. Zdążyłam jeszcze wziąć szybki prysznic i przebrać się w czyste ciuchy. Wybiegłam z pokoju, wsiadłam do samochodu i wyjechałam do pracy.
Weszłam do sklepu za dwie 14. Szybko założyłam na siebie firmowy fartuch i stanęłam za ladą. Dziewczyny z pierwszej zmiany wyszły, a Jackie oznajmiła, że ona również musi pilnie wyjść i że wróci przed zamknięciem sklepu. Pokiwałam głową na znak, że rozumiem i odwróciłam się, zajmując się obsługą klientów. Latte. Cappuccino. Espresso i szarlotka z lodami. Jeszcze tylko osiem godzin.

Lioł?
kawy?
541

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz