Pobudki przez zwierzaki są urocze, mówili. Ci, którzy tak
uważali najwyraźniej nigdy nie doświadczyli pobudki przez puszysty ogon
blokujący dopływ tlenu, bo jego właściciel bawił się w „poduszka to śnieg”.
Przynajmniej tym razem nie wybuchła.
Flair, czując że chcę ją złapać przestała się rzucać i
jednym zwinnym skokiem uciekła spoza zasięgu moich rąk, uznając iż ta zabawa
też jej odpowiada. Westchnęłam, podnosząc się do siadu, a moim oczom ukazał się
drugi z moich lisów. Dot siedziała na parapecie obok doniczki z kaktusem,
stalkując ptaki na śniegu. Zrezygnowana wstałam, wiedząc, że jeśli nie wyjdę z
nimi na spacer teraz, mogę obudzić się ponownie na korytarzu, bo drzwi podzielą
los wielu innych przedmiotów, które zakończyły istnienie przez samoistny
wybuch.
Po powrocie ze spaceru ponownie wróciłam do łóżka, gotowa
odespać ostatnie dni, ciesząc się z faktu, że pracę zaczynałam po południu. Błyskawicznie
zasnęłam i pewnie spałabym tak jeszcze kilka kolejnych godzin, gdyby nie dźwięk
telefonu, który odebrałam nie sprawdzając nawet kto dzwoni. Jak się okazało był
to Leo, który uparł się bym natychmiast przyszła pod stajnię. Nie byłam
zachwycona tym pomysłem – poduszka była taaaka miękka. Leonard jednak nie miał
zamiaru odpuścić, a gdy pojawiłam się w umówionym miejscu, zobaczyłam go
prowadzącego dwa konie. Szatyn oznajmił, że jedziemy na przejażdżkę i kazał mi
wracać do pokoju, po buty nadające się do jazdy. Przewróciłam oczami, ale
zawróciłam do akademika, nie mając ochoty na bezsensowną kłótnię. Ostatecznie
przecież miał rację.
Gdy wróciłam pod stajnię, a moje obuwie zyskało książęcą
akceptację Leo podał mi wodze gniadego konia – Royala, o ile dobrze połączyłam
fakty, co dziś nie wychodziło mi najlepiej. Dosiedliśmy koni i Leo ruszył przed
siebie. Dałam gniadoszowi sygnał, by ruszył naprzód, a ten z łatwością dogonił
konia Leonarda. Jechaliśmy w ciszy, a ku mojemu zdziwieniu nie był to ten
niezręczny rodzaj ciszy. Dawno już nie spotkałam osoby, w której obecności
czułabym się choć trochę swobodnie – nie oszukujmy się, wciąż próbowałam
uchodzić za świra w stopniu jedynie średnim.
Jechaliśmy nieuczęszczana zbytnio drogą na skraju lasu i
otaczających go pól, kiedy przypomniałam sobie, że przecież muszę jechać do
Durham. Spojrzałam na ekran komórki, by sprawdzić która jest godzina. 11:57.
- Coś się stało? – spytał Leo, zwalniając swojego
wierzchowca, gdyż najwyraźniej zostałam nieco w tyle.
- Powinniśmy wracać – powiedziałam z nutą smutku w głosie.
Przejażdżka była znacznie przyjemniejsza niż próby wytłumaczenia klientom na
głodzie kofeinowym, że nie należy im się obsługa poza kolejką. – Muszę być w
pracy o 14, a trzeba jeszcze zająć się końmi.
- Musisz? – powtórzył po mnie Leo. – Na pewno?
- Na pewno, książe. Czesne za akademię samo się nie zapłaci –
zauważyłam, zawracając konia, by wrócić do stajni jak najkrótszą drogą.
Leo dogonił mnie i razem wróciliśmy do akademii. Zaprowadziliśmy
konie do ich boksów, gdzie porządnie je wyczyściliśmy i odnieśliśmy sprzęt do
siodlarni, gdzie się rozstaliśmy. Zdążyłam jeszcze wziąć szybki prysznic i
przebrać się w czyste ciuchy. Wybiegłam z pokoju, wsiadłam do samochodu i
wyjechałam do pracy.
Weszłam do sklepu za dwie 14. Szybko założyłam na siebie
firmowy fartuch i stanęłam za ladą. Dziewczyny z pierwszej zmiany wyszły, a
Jackie oznajmiła, że ona również musi pilnie wyjść i że wróci przed zamknięciem
sklepu. Pokiwałam głową na znak, że rozumiem i odwróciłam się, zajmując się
obsługą klientów. Latte. Cappuccino. Espresso i szarlotka z lodami. Jeszcze tylko
osiem godzin.
Lioł?
kawy?
541
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz