Leo rzucił mi spojrzenie
sugerujące, że zraniłam go do samej duszy. Westchnęłam.
- Okej, możesz spróbować – zanim zdążyłam
skończyć zdanie, Leonard kucał już starając się przykuć uwagę lisicy, kopiącej
akurat norę w śniegu. – Dot – lisi łepek wyłonił się z zaspy – choć, przywitaj
się – znów zniknął, jednak po chwili wyskoczył cały lis.
Dot spojrzała na mnie, by po
kolejnym „przywitaj się” podejść powoli do Leo, a chwilę później odskoczyć
przez jego zbyt gwałtowny ruch. Lisica wyciągnęła w jego stronę nos, węsząc,
aby po upewnieniu się, że wciąż jestem obok ponownie zacząć zbliżać się do
Anglika. Tym razem zdecydował się
poczekać aż futro samo do niego podejdzie. Uśmiechnęłam się lekko, widząc jak
lisica nie ucieka przed dotykiem obcego człowieka.
Spokojne głaskanie zostało jednak
przerwane dźwiękiem skrobania o szybę. Dot postawiła uszy na baczność, by po
chwili uciec szatynowi z rąk i skierować się w stronę mojego samochodu. Flair
została tam sama poza klatką więc miałam już w głowie kilka czarnych
scenariuszy na temat wyglądu jego wnętrza.
Dot ciągnęła mnie za sobą,
piszcząc cicho dopóki nie znalazła się przy drzwiach auta.
- Jaki słodziak! – usłyszałam za
sobą głos Leo, który najwyraźniej właśnie zobaczył drugą kulkę futra.
- Tej nie możesz pogłaskać –
oznajmiłam, uchylając lekko drzwi i łapiąc lisicę zanim zdąży wyskoczyć na
ziemię.
- Ale czemu? – spytał smutno.
- Bo gryzie – odparłam, łapiąc za
smycz, a Flair jakby na potwierdzenie moich słów wbiła się zębami w moją rękę i
korzystając ze stworzonego przez siebie rozproszenia zeskoczyła na ziemię.
Syknęłam cicho. Przynajmniej rana
nie była zbyt poszarpana.
- Dzięki mała. Sory, ale powinnam
to opatrzyć… - dodałam, zwracając się do Leo.
- Pomogę ci - zaproponował.
Przez fakt, że rana znajdowała
się na nadgarstku prawej ręki nie wiedziałam, czy powinnam się zgodzić, bo
opatrzenie jej samemu będzie dość niewygodne, czy raczej odmówić przez to, co
mógłby przy okazji odkryć. Jednak przeczucie podpowiadało mi, że chłopak łatwo
nie odpuści.
- Dzięki – uśmiechnęłam się,
wciąż nie będąc pewna czy to dobra decyzja.
Poszliśmy w stronę akademika, a
dokładniej rzecz ujmując do mojego pokoju. Od razu skierowałam się do łazienki,
a szatyn podążył za mną. Z szafki wyjęłam jałowy bandaż i prawie już pustą, półlitrową
butelkę środka do odkażania ran. Leonard uniósł pytająco jedną brew.
- Często ci się to zdarza?
- Żartujesz? Mam tu dwa dzikie
zwierzęta, które na dodatek nie potrafią usiedzieć w miejscu pięciu minut –
zaśmiałam się.
Pokiwał lekko głową, najwyraźniej
uznając, że to sensowne wyjaśnienie i wziął ode mnie butelkę, ustawiając moją
dłoń nad umywalką. Podwinęłam nieznacznie rękaw bluzy, a Leo zamarł. Nie trudno
było domyślić się dlaczego.
- To przez lisy – wyjaśniłam,
zanim zdążył się odezwać.
Przynajmniej część dokończyłam w myślach. Wiedziałam, że mi nie
uwierzy, bo nie trudno domyślić się, że blizny po długich, głębokich cięciach
wzdłuż wewnętrznej strony przedramienia nie są wynikiem protestu
kilkukilogramowego zwierzęcia. Podobnie jak te mniejsze, ułożone prostopadle, w
równych odstępach. Po prostu miałam nadzieję, iż zrozumie aluzję i nie będzie
drążył tematu. Z drugiej strony wcale by mnie to nie zdziwiło jakoś nadmiernie.
Zwykle w takich momentach dostawałam w najlepszym wypadku półgodzinną gadkę, że
wszystko się ułoży. W gorszej zaś ten, kto zobaczył blizny mówił mi w twarz, że
jestem wariatką i szkoda, że mi się nie udało…
Wstrzymałam oddech czekając na
reakcję Leo.
Leoś?
Będzie krzyczał?
564
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz