Więc myślałam, że dużo gorzej być nie może. Poza burzą stulecia czy coś. Na szczęście życie nie pozwoliło mi na tak błędne myślenie. Zawsze przecież można jeszcze ganiać własnego pupila, znajdując się w czarnej dupie czy tam zielonym lesie, mając w głowie obraz Dot zastrzelonej, by można było zbadać czy nie była zarażona wścieklizną.
Zawsze przecież można nie potrafić nawet utrzymać w ręku cholernej smyczy. Gratulacje kurwa! GRATULACJE!!
Brnąc przez zaśnieżony las nie przejmowałam się łzami spływającymi po moich policzkach.
- Dot! - mój drżący głos co jakiś czas przerywał ciszę lasu. - Dot...? Zaczekaj...
Zatrzymałam się na chwilę, zamykając oczy i starając się opanować oddech. Fajnie byłoby, gdyby w tym życiu wyszło mi chociaż to. Ha. Ha. Ha. Marzenia.
Nagle poczułam czyjeś ręce, zaciskające się wokół mnie w czymś, co miało być marną próbą uduszenia mnie lub mocnym uściskiem. Początkowo stawiałam na to pierwsze, jednak znajomy głos sugerował coś przeciwnego. Chwilę później gwałtownie otworzyłam oczy, czując jak tracę grunt pod nogami. Zanim zdążyłam w jakikolwiek sposób zareagować, poczułam usta Leo na swoich.
- Jestem przy tobie, spokojnie - odezwał się po chwili.
Co tu się do cholery wydarzyło?! I dlaczego do cholery to nie wydawało się niewłaściwe?!
Dlaczego relacje z ludźmi są takie trudne?
- Błagam, powiedz, że chociaż ty wiesz gdzie jesteśmy - wtuliłam twarz w jego kurtkę, ale mój głos wciąż drżał, choć już nie płakałam.
- Nie martw się, wiem - odpowiedział cicho, przytulając mnie mocniej. - Już jest dobrze.
Szatyn, wciąż ze mną na rękach, odwrócił się w stronę, z której przyszedł i ruszył przed siebie.
- Leo? - mruknął pod nosem niewyraźne "mhm" - oddaj mi ziemię - poprosiłam, ale nie podziałało. - Leo, proszę... - wciąż nic. - Prooooszę? Jestem psychiczna, nie sparaliżowana - sukces!
Leo ostrożnie odstawił mnie na ziemię, jeszcze przez chwilę nie pozwalając mi się odsunąć. Uśmiechnęłam się niewyraźnie, kiedy wytarł resztki łez z moich policzków.
- Chodź - złapał mnie za rękę prowadząc w sobie tylko znanym kierunku, aby po chwili znaleźć się przy jakiejś drewnianej furtce pośrodku lasu.
- Gdzie idziemy? - spytałam, rozglądając się.
W każdą stronę widać tylko las.
- Do mnie - no tak, czy ja się jeszcze dziwię że poza ogromnym pałacem Leonard posiada też spory kawałek lasu?
Nie więcej niż dwadzieścia minut później siedzieliśmy w znanym mi już pokoju szatyna. Gdzieś pomiędzy odpowiedziami na "co się właściwie stało?" i "na pewno wszystko w porządku?" Leo pozwolił mi skorzystać ze swojej łazienki, pożyczając mi granatowy tshirt i czarny dres. Z radością pozbyłam się swoich przemoczonych ciuchów, gdy tylko zamknęłam za sobą drzwi. Weszłam pod prysznic, odkręcając ciepłą wodę, by się rozgrzać. Kilka minut później wyszłam z pomieszczenia w ubraniach szatyna, które musiały na mnie wyglądać zwyczajnie śmiesznie. Nie wiem jak można mieć tak długie nogi i nie zabić się o nie w ciągu kilku kroków. W
Zwłaszcza, że sama potrafię to zrobić nie mając kilometrowych kończyn.
Śmiech Leo utwierdził mnie w moim przekonaniu. Chłopak poklepał łóżko obok miejsca, w którym sam siedział. Dołączyłam do niego, a szatyn obiął mnie ramieniem, przytulając lekko.
- Dzięki za uratowanie - oparłam głowę o jego ramię, aby po chwili zerwać ją, widząc, która godzina. - Muszę jechać do pracy...
- Nigdzie nie jedziesz - zaprotestował Leo. - Zadzwoń tam i powiedz, że jesteś chora, potrącił cię Hindus na słoniu czy co tam zadziała i zostań.
Tym razem to ją się roześmiałam, patrząc w jego zielone oczy w poszukiwaniu wskazówki czy był w ogóle sens negocjować. Nie było, więc jedynie wzięłam do ręki podładowany w między czasie telefon i zadzwoniłam do znajomego z prośbą by zgodził się mnie zastąpić. Leo miał szczęście.
- Więc... Dlaczego właściwie jestem chora? - usiadłam przodem do Leo.
Leo?
582
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz