11.11.2018

od Liliane cd Hache

Drzwi białego Jaguara XJL zatrzasnęły się głucho, gdy z niego wysiadłam. Schowałam kluczyki i puszkę nieotwartej Coca Coli do torebki, zakładając okulary przeciwsłoneczne na nos. Było już po treningu, a w planach miałam jeszcze przejażdżkę po terenie nieopodal. Dopiero co wróciłam od Baileya,
mężczyzny, króry zajmował się sprowadzaniem moich samochodów z Francji. Był to zabieg długotrwały i kosztowny, ale warty zachodu, choćby dla samego widoku maszyn na podjeździe. To było coś, co lubiłam najbardziej,
zaraz po jeździe konnej, a oba wiązały się z ryzykiem, mniejszym lub większym, ale wciąż ryzykiem. Poszłam od razu do siodlarni, w której także szybko się przebrałam w bryczesy, obcisłą, elastyczną bluzkę, skórzane sztyblety i sztylpy. Przeleciałam miękką szczotką sierść Macabre, była czysta. Upewniłam się, że nic nie zalega w jej kopytach, po czym je posmarowałam, zabierając się do siodłania. Nie było to nic męczącego, o ile klacz stała w miejscu - a nie stała. Uporczywie uciekała przed moją ręką, wyginając się na prawo i lewo, a po kilkunastu minutach zaczął mnie trafiać szlag. Gorszy dzień nie upoważniał jej do takiego zachowania, a ja miałam zamiar jej to dzisiaj pokazać. Rozprężenie trwało długo i namiętnie, dopóki nie zaczęła się porządnie wyginać. Kiedy widziałam postępy, jej wyraźne skupienie na danym elemencie jazdy i zapieniony pysk, przeszłam do głównego elementu - gimnastyki. Drągi, kawaletki i różne kombinacje niskich przeszkód wymagały od niej dokładności i skoncentrowania, z czym klacz miała dzisiaj ogromne problemy. Uciekała przed łydką, chwilami nie miałam nawet pomysłu jak mogłabym ją prawidłowo ujechać, tak, aby była zamknięta, zebrana i zgięta. Ćwiczyłyśmy na dużym kole, robiąc zmiany kierunku i skacząc niskie stacjonaty na skok - wyskok, niepoprzedzane wskazówką. Zaczęła współpracować po niepełnej godzinie, gdy pot lał się z niej litrami, a piana z pyska rozchlapywała na boki przy każdym możliwym ruchu łba, ale i ona, i ja byłyśmy zadowolone, chociaż wykończone. Po długim,
żwawym stępie na długiej wodzy i poluzowanym popręgu Macabre została przeze mnie zatarta, zamyta i wypuszczona na padok. Usiadłam na podłodze, szczepiając w jedno porozwalane dookoła ochraniacze, a następnie wkładając szczotki do skrzynki, uprzednio czyszcząc je z końskiego włosia. Zatarłam rękoma policzki, czując jak bardzo pieką mnie rumieńce, a w tym samym czasie do stajni wszedł mój (nie)przyjaciel, Hache. Mruknęłam powitanie, błagając w myślach, aby tylko nie zaczął uskuteczniać swojej misji sprzed kilku dni, jaką było denerwowanie mnie całym duchem i ciałem. Odpięłam popręg, zarzucając go na skórzane, błyszczące głęboką czernią siodło, czaprak wywiesiłam na zewnątrz do wyschnięcia, a ogłowie odwiesiłam, myjąc wcześniej wędzidło. Kiedy wróciłam do stajni, pierwsze co rzuciło mi się w oczy, to koń Hache w spokoju przeżuwający moją ulubioną derkę Macabre. Ze złością rzuciłam się w jego kierunku, natychmiastowo ją wyrywając, ale niewiele z niej pozostało, jedyną niezjedzoną rzeczą były rzepy i metalowe wykończenia zapięć. Rzuciłam materiałem o ziemię, sfrustrowana, a w tym samym momencie do środka wkroczył Hache.
– Ty! – krzyknęłam, wskazując na niego palcem. – choćbyś mi miał ją uszyć od nowa,
to zrobisz to! – wskazałam na strzępki materiału, a on popatrzył na mnie w niezrozumieniu. – twoja krowa zjadła moją najdroższą, ulubioną derkę!

<Hache?> 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz