12.24.2018

Od Leonarda - Z wizytą w sierocińcu

Z każdym naciśnięciem klawisza, fortepian wyrzucał na świat coraz to nowsze dźwięki. Jedne były delikatne jak ręka nowo narodzonej damy, a inne groźne niczym rozwścieczony pies chorujący na poważną wściekliznę. Nuty popularnej piosenki Jingle Bells cieszyły już nie raz ucho zabieganej służby, która była na każde skinienie mojego palca. Nie raz podczas swojej gry kątem obserwowałem kątem oka ich dziwne zachowanie. Przystawali w cieniach korytarza, mrużyli oczy, rozkoszowali się chwilą, niczym drogim szampanem sprowadzonym z północno-wschodniej Francji. Zwykle ich ignorowałem, lecz gdy nie miałem humoru, krzyk sam wydostawał się z mojego gardła w barwach wszelakich przekleństw oraz bluźnierstw. Dzisiaj jednak było inaczej. Sherry leżąca na moich kolanach, pochrapywała co pięć sekund, tworząc tym samym z siebie żywą trąbkę lub jak kto woli puzon. Drapiąc ją delikatnie za uchem, zacząłem wygrywać nową melodię, lecz ta została przerwana przez natarczywy dźwięk, dzwoniącego telefonu.
- Kogo do diaska znowu niesie? - mruknąłem pod nosem, dobierając się do swojego iphone'a, który na wyświetlaczu wskazywał numer właściciela akademii. Przewracając na to oczami, przesunąłem palcem w stronę zielonej słuchawki, odbierając tym samym niespodziewane połączenie - Windsor, słucham - lewa dłoń przeszła nieco bardziej na niewielki łeb beagle'a, który nie miał zamiaru wybudzać się ze snu przez najbliższe dwadzieścia minut.
- Dzień dobry Leonardzie - głos starszego ode mnie o dwadzieścia siedem lat mężczyzny, trafił do mojego ucha, jakby został wystrzelony z rykoszetu - Wiem, że pewnie jesteś zajęty przygotowaniami do świąt, ale mam do ciebie prośbę. Mógłbyś przyjechać na apel? To bardzo ważne i chcielibyśmy, aby każdy, kto nie wyjechał jeszcze do domu na nim był - wyjaśnił całą sytuację, starając się zachować pogodny ton głosu. Nie mając pojęcia o co tym razem może im wszystkim chodzić, skinąłem ręką na Madeleine, aby przyniosła mi mój płaszcz. Nie miałem zamiaru teraz chorować. W końcu jeśli będę miał gorączkę to kto odwiedzi za mnie Londyn? Co to, to nie!
- Będę tak za pół godziny. Mam nadzieję, iż to nie problem? - czując najnowszego Armaniego na swoich ramionach, od razu z drobną pomocą służki, wsunąłem swoje ręce w czarne rękawy, uważając, żeby nie uszkodzić ich struktury.
- I tak będziemy jeszcze czekać za innymi więc zdążysz na czas - westchnął z ulgą, spodziewając się najwidoczniej mojej odmowy w kwestii przybycia na to śmieszne przedstawienie. Cóż, zwykle nie siliłem się na jakąś wielką uprzejmość jeśli coś nie było w moim interesie, lecz przez swój dobry humor, postanowiłem zrobić dzisiaj duży wyjątek - Miłej podróży - dodał na koniec, rozłączając się bez mojego pożegnania, co było wręcz karygodne. Odkładając suczkę na wygodne posłanie, postanowiłem wstać, zapiąć guziki oraz pasek swojego odzienia i ruszyć w stronę garaży, gdzie jak zwykle znajdowało się pełno wyczyszczonych na błysk samochodów. Mój wybór padł oczywiście na granatowe BMW M5, do którego szczerze mówiąc, nieco się już przyzwyczaiłem. Pamiętając o obowiązkowym zapięciu pasów, wyjechałem z podziemi. Przy przyozdobionej na okres świąteczny bramie czekał mnie krótki postój, który był potrzebny, żeby koła pojazdu znalazły się na oprószonej śniegiem ulicy.
➼➼➼➼➼➼➼
Na parkingu IHA, znalazłem się równo z godziną trzynastą. Nie chcąc zmarnować całego dnia na staniu w jednym miejscu, za pomocą pilota zamknąłem swoje BMW, a następnie udałem się do biura państwa Lasamarie, gdzie jak się okazało czekał już Blackfrey, Enderfind, Ville, Brooks, Stilinski i znienawidzony przeze mnie Alves. Stając daleko od tego imbecyla, skierowałem pytający wzrok w stronę najstarszych przedstawicieli naszego gatunku, znajdujących się w owym pomieszczeniu.
- Skoro już wszyscy jesteście to czas na wyjaśnienia - zaczęła pani Elena, zasiadając na krześle, umieszczonym za dębowym biurkiem - Z opiekunami pobliskiego sierocińca zorganizowaliśmy mini akcję charytatywną. Te dzieciaki nie mają szanse na odwiedziny mikołaja, dlatego pomyśleliśmy, że wybierzemy kilka osób, które będą chciały kupić im coś z własnej kieszeni. Wybór padł na was... Dla ułatwienia każdy dostanie list takiego dziecka, aby łatwiej było mu wybrać prezent. Nie musicie szaleć z kwotą... Liczy się tylko i wyłącznie gest - kiedy ona się produkowała, jej mąż rozdał nam kolorowe koperty, w których wnętrzu znajdował się cienki kawałek papieru. Niezbyt zadowolony z ich pomysłu, otworzyłem różową kopertę, z której wyciągnąłem równie dziewczęcy kolor papieru. 
Drogi Mikołaju!
Nazywam się Rose Hills i mam osiem lat. W tym roku oprócz mamusi i tatusia chciałabym poprosić cię o kolorowego jednorożca i tiarę prawdziwej księżniczki. W zeszłą wigilię nie spełniłeś mojej prośby, ale wiem, że byłam bardzo niegrzeczna. Bardzo lubię zwierzęta więc chciałabym poprosić jeszcze o książkę z pieskami i kotkami. Mam nadzieję, że to spełnisz.
~Rose~

Kończąc czytać ostatnie, koślawe słowa napisane przez tą młodą osóbkę, podrapałem się lekko po głowie. Jednorożec? Tiara? Czy warto na to wszystko wydawać pieniądze? Nie były to rzeczy, które kosztowały miliony, a z tego co słyszałem to rzeczy, które oczekiwały inne rzeczy były sporo droższe niż te, co chciała dostać Rose. Nie mając pojęcia jak mam postąpić, zdecydowałem się poczekać na decyzję swoich "znajomych". W końcu jeśli wszyscy się nie zgodzą to i ja nie muszę podpisywać się pod tym zadaniem.
- I jak? Zgodzicie się? - pan David patrzył na naszą szóstkę z wielkim niepokojem widocznym w źrenicach jego oczu.
- Tak - odpowiedzieli chórem, chowając kolorowe świstki do swoich kieszeni, aby nie zapomnieć tego, o co prosi każdy z przypisanych im potworków. Nie mając żadnego wyboru, wsunąłem otwartą kopertę do kieszeni płaszcza, rozkładając przy tym ręce.
- Niech będzie - zdecydowałem się pomóc potrzebującej, co niesamowicie zdziwiło połowę znajdujących się tutaj ludzi - No co? Skupcie się na sobie ofermy, a nie na mnie - fuknąłem, opuszczając gabinet, a jedynym słowem jakie usłyszałem było dwudziesty trzeci grudzień, gdyż to pewnie do tego dnia trzeba było składać zrobione paczki. Czas się zabawić w świętego mikołaja - pomyślałem siadając na miejscu kierowcy, gdzie aktualnie czułem się najlepiej.
➼➼➼➼➼➼➼
Kiedy Madeleine wróciła ze sklepu, mogłem dokładnie przyjrzeć się zabawką jakie wybrała dla mojej podopiecznej. Nie ograniczałem jej budżetu... Maiłem przecież pieniądze na różne zachcianki więc co mi szkodziło nieco zaszaleć? W kolorowym pudełku znajdował się pluszowy jednorożec, który według instrukcji powinien wydawać dźwięki. Tuż obok niego leżała książka zawierająca najważniejsze informacje o kotach i psach, ale nigdzie nie mogłem doszukać się najważniejszej rzeczy, czyli królewskiej tiary.
- A ta tiara? - zapytałem, krzyżując ręce na piersi, co nieco wstrząsnęło kobietą.
- Nie było nigdzie - odpowiedziało cicho, bojąc się mojego gniewu, jakiego zaznała już nie jeden raz podczas usługiwania mojej osobie -  Ale kupiłam opaskę, druciki, koraliki i brokat więc możemy ją zrobić ręcznie - dorzuciła szybko pokazując mi owe rzeczy, których kompletnie nie rozumiałem.
- Jak to samemu? - zmarszczyłem delikatnie brwi, a następnie usiadłem przy mahoniowym stole, oczekując dalszych instrukcji.
- Normalnie - powiedziała nieco śmielej - Wygniemy odpowiednio druty, nawleczemy na to ozdoby i przykleimy do opaski. Tiara jak znalazł - usiadła obok mnie, zaczynając całą robotę, w której chcąc, nie chcąc musiałem jej pomóc. Cała zabawa zajęła nam coś koło godziny. Byłem wybrudzony od brokatu, kleju i innych niestworzonych piórek, lecz muszę przyznać, iż byłem szczęśliwy. Po raz pierwszy od bardzo dawna nie śmiałem się jeszcze tak długo i z czystego serca. Kiedy wszystko było już gotowe, zapakowaliśmy wszystkie prezenty w duży karton, który został przez nas owinięty papierem w świąteczne renifery. 
W dniu 23 grudnia, zaniosłem podarek do państwa Lasamarie, którzy zaoferowali mi jeszcze odwiedziny w sierocińcu, ale grzecznie im odmówiłem. Miałem na głowie jeszcze jedną, ważną sprawę do załatwienia i niestety nie tyczyła się ona Rose.

1178 słów

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz