12.27.2018

Od Leonarda - Obietnica sprzed trzech lat.

Sandringham House, 26.12.2018 rok.

Po wczorajszym dniu świąt spędzonym z całą moją rodziną, czułem jak moje gardło zaczyna powoli umierać. Jak co roku, dwudziestego piątego grudnia musiałem przesiedzieć połowę dnia z mieszkańcami, czekającymi za nami przed kościołem Marii Magdaleny. Ludzie byli dość pogodni. Wręczali nam kwiaty, pytali się o samopoczucie oraz byli bardzo ciekawi tego, jak spędziliśmy wczorajszy wieczór. Nie mogliśmy im oczywiście wszystkiego zdradzać, ale krótka odpowiedź na temat jak smakuje dobrze przyrządzona jagnięcina, jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Co prawda musiałem zmuszać się na dużą uprzejmość, lecz zostało mi to wynagrodzone solidnym obiadem. Jeśli chodzi o Kate i Wiliama to nie utrzymywałem z nimi pozytywnego kontaktu. Patrzyliśmy na siebie przepiękną nienawiścią, a nasz wzrok wyrażał wiele niezbyt cenzuralnych słów. Wracając jednak do dzisiejszego dnia! Po tradycyjnym angielskim śniadaniu, ponownie udałem się do swojej kwatery, aby przebrać się w cieplejsze ubrania. Był to potrzebny zabieg, aby nie zmarznąć na kość oraz nie wypłoszyć przy tym połowy zwierzyny, na jaką będziemy mieli okazję polować. Wszystko jak zwykle było stonowane w kolorach szarości, a noszone przeze mnie raz na ruski rok buty, sięgały mi do połowy łydki. Byłem już niemal gotowy do wyjścia, gdy nagle do drzwi zapukał jeden z moich służących. Mężczyzna poinformował mnie, że ktoś czeka za mną w pokoju kominkowym, co nieco mnie zdziwiło, gdyż nie spodziewałem się dzisiaj żadnych gości. Dziękując mu za informację, ściągnąłem z siebie maskującą kurtkę, która wylądowała gdzieś na oparciu drewnianego krzesła. Mając nadzieję, iż nie wzywa mnie żaden z członków mojej rodziny, wyszedłem powoli z sypialni, a następnie krętymi schodami zszedłem na parter rozbudowanej posiadłości. Kominkowy znajdował się na samym końcu ozdobionego zdjęciami korytarza, lecz stety bądź niestety nikogo tam nie było. Stojący w kącie fortepian kusił mnie swoim starodawnym wyglądem, ale coś w głębi
duszy coś mówiło mi, że lepiej stąd odejść. Nie mając jednak ochoty zaprzepaścić takiej szansy, zasiadłem na czarnej ławeczce umieszczonej przed instrumentem, a po wyszukaniu odpowiednich nut, zacząłem za pomocą klawiszy wytwarzać dźwięki, składające się na jedną z moich ulubionych kolęd o nazwie Cicha noc. Uważając, aby nie pogubić się w rytmie, zacząłem cicho pomrukiwać tekst pieśni, który swojego czasu wrył mi się dość mocno w pamięć. Kiedy dochodziłem już do końca utworu, nagle do moich uszu dobiegł cichy śpiew. Mogłoby się wydawać, iż komponuje się on idealnie z moją grą, lecz ja i tak znalazłem w nim dużo niedociągnięć. Czując, jak drobne ręce arystokratki oplatają szczelnie moje ramiona, odskoczyłem dłońmi o klawiatury, zaprzestając przy tym jakichkolwiek działań.
- Czemu zaprzestałeś? - wyszeptała do mojego ucha, pozostawiając na moim policzku krwistego całusa - Mam wrażenie, że wychodzi ci to lepiej niż trzy lata temu - pochwaliła mnie, ale ja nie miałem powodu do tryskania szczęściem.
- Kto cię tutaj wpuścił? - starłem się zetrzeć szminkę ze swojego policzka, lecz to tylko pogorszyło cały efekt - Sally dobrze wiesz, że z nami koniec - westchnąłem, uwalniając się z jej uścisku, który w obecnej sytuacji nie był dla mnie zbyt przyjemny. Z Sally Margaret Julie Schuyler rozstaliśmy się równe trzy lata temu. Nie była to historia pełna zdrad i przeróżnych skoków w bok... Po prostu czas zmienia ludzi, a nasz związek wypalił się niczym kolorowa świeczka, uwielbiana przez kobiety.
- Oh Leo... Minęły trzy lata, a ty nadal o tym myślisz? - usiadła obok mnie, aby lepiej mi się przyjrzeć - Przecież byliśmy szczęśliwi... Twoja rodzina też... Może czas zacząć od nowa? Dać sobie drugą szanse?
- To nie ma sensu. Znowu skończy się na tym, że wyjedziesz do Francji, a ja zostanę w Bagshot Park albo wrócę do pieprzonej Karoliny Północnej. Wole już żyć z tym, że cię nie ma, niż męczyć się z myślą, że nie zobaczymy się przez kolejne pół roku. Nasza miłość nie ma być na pokaz, lecz z uczucia, które wymarło - nie miałem zamiaru, pozwolić jej na dotykanie swojego ciała, gdyż to mogło dawać jej tylko złudną nadzieję, iż już wszystko między nami dobrze.
- Przecież zawsze mogę pojechać tam gdzie ty... Skończyłam naukę w Paryżu więc nie ma problemu bym podróżowała - stwierdziła, oglądając swój nowy manicure - Może wtedy twoi rodzice pozwoliliby nam zostać w Londynie? Pomyśl tylko... Leo... - próbowała mnie namówić, ale mój rozum układał inny plan działania, który z pewnością nie zawierał w sobie uroczej rówieśniczki u mojego boku. Pewnie, że tęskniłem za nią jak diabli, ale nie potrafiłem sobie na nowo wyobrazić nasze relacji. Pojawiła się tutaj jak duch, a z jej czynów i słów wynikało, że chce mnie przejąć ponownie na własność.
- Nie... Nie... - pokręciłem przecząco głową, nie mogąc przebrnąć przez granicę wszystkich wspomnień jakie miały miejsce przez pięć lat naszego chodzenia. Miałem już wstać oraz opuścić pomieszczenie, lecz ta niespodziewanie wślizgnęła się na moje kolana, a po chwili złączyła nasze wargi w jedność. Były takie jak zapamiętałem. Miękkie, ciepłe i zachłanne. Kleiliśmy się do siebie przez niecałą minutę, aż w końcu zabrakło nam powietrza w płucach.
- I jak? - uśmiechnęła się zalotnie, trzepocząc swoimi rzęsami.
- Nadal nic, pójdę już.
- A obietnica?
- Jaka znowu obietnica? - zdziwiłem się, pozostając jeszcze chwilę w pozycji siedzącej.
- Spacer... Bożonarodzeniowy spacer.
- Jeśli nie pourywają nam za to głów to czemu nie? Tylko się nie przezięb łasico.
➼➼➼➼➼➼➼
Spacer między przyozdobionymi bielą drzewami dobrze nam zrobił. Tradycyjne polowanie zostało przeniesione na godziny wieczorne, dlatego ja i Sally mieliśmy dość czasu, aby wyjaśnić sobie, niektóre rzeczy. Nawet stary pryk William postanowił nie wchodzić nam wtedy w drogę. Czyżby on maczał w tym wszystkim palce? Wyganiając wszystkie te domysły z głowy, skupiłem się na skaczących po nagich drzewach wiewiórkach, których rude kity wyróżniały się na tle zimowego krajobrazu. Trzymając ręce w kieszeniach czarnego płaszczu, zatrzymałem się wreszcie przy niewielkiej fontannie, której wiktoriańskie zdobienia, już za młodu zachęcały mnie do obserwowania jej piękna.
- Pamiętam jak tu kiedyś wleciałeś - cichy śmiech Sally rozniósł się po okolicy bardzo wyraźnym echem - Byłam przerażona, ale ty wygramoliłeś się z niej i zacząłeś mnie pryskać, co twój ojciec uznał za niestosowane - rozmarzyła się nad wydarzeniami sprzed lat, na co potrząsnąłem jedynie głową.
- Mój ojciec wiele rzeczy uznaje za niestosowane - wymamrotałem, opierając się o potężne drzewo, które jako jedyne nie było pokryte warstwą szronu.
- Wiesz... Gdybyś jednak zmienił zdanie i... - nie zdążyła dokończyć, gdyż niemal wszedłem w jej słowa.
- Będę dzwonił. Obiecuję, że nie zapomnę.

Oh, where’s my love?
1010 słów

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz