12.20.2018
Od Venus
Usiadłam na łóżku przeciągając się i wyłączyłam budzik. Spojrzałam na kalendarz. Jest czwartek. Nie chciałam odstawać od reszty uczniów akademii, więc stwierdziłam, że umówię się na jazdę, na razie indywidualną, gdyż nie mam jeszcze przydzielonej grupy. O 8:00 zaczynałam pierwszą jazdę- cross. Szybko się ogarnęłam i wyszłam razem z Taboulet. W stajni już czekał na mnie pan Luis. Z uśmiechem się przywitałam i został mi przydzielony koń. Niestety nie mogłam jeszcze przywieźć swojego konia klasycznego do akademii. To jeszcze nie ten poziom. Dostałam Tajnara- karego ogiera szlachetnej półkrwi. Szybko się z nim uporałam, wyszłam przed stajnię i pan Luis zaprowadził mnie na teren crossu. Ostrzegł mnie, że ogier lubi czasami strzelić baranka czy zadębować, lecz nie przejmowałam się tym. Kiedyś uczestniczyłam w końskim rodeo- taki koń to dla mnie pikuś. Dostałam od niego słuchawkę, którą mam wsadzić do ucha, a on sam wziął mikrofon. Sprawdziliśmy czy wszystko działa i zaczęłam się rozgrzewać. Rozgrzewkę miałam przeprowadzić sama pod jego okiem. Standardowo zaczęłam od dziesięciu minut stępa. Gdy koń był występowany zaczęłam kłusować i robić ustępowania, wolty, łopatki i zmiany kierunku. Tajnar był trochę sztywny, lecz po paru minutach ustępowań uspokoił się. Gdy wyczułam, że jest już rozluźniony i podstawiony zaczęłam go zbierać. Szybko i ładnie zszedł mi w dół trzymając się na kontakcie. Nie wieszał się, ani nie próbował wypluć wędzidła. Ruszyłam zebranym galopem i tu zaczęła się jazda. Konik zaczął brykać bez opanowania. Spokojnie usiadłam mocniej w siodle i zaczęłam robić wolty. Nic to nie dawało. Zrozumiałam, że chłopak ma po prostu dużo energii. Spytałam się trenera czy długo stał. Okazało się że stoi bez treningu dwa dni co by wszystko wyjaśniało. Krzyknęłam, że idę go rozgalopować i pomknęłam na płaski kawał łąki. Zrobiłam cztery długości w naprawdę szybkim tempie po czym zwolniłam i zebranym galopem wróciłam to trenera. Na początek miałam przeskoczyć szweda co poszło łatwo, szybko i przyjemnie. Gdy trener zobaczył, że umiem się utrzymać w siodle i mam dobrą postawę nakierował mnie na hydrę, której ostatnia faza skoku kończyła się w wodzie. To też łatwo poszło. Widać było, że ten koń lubi skakać. Skakałam po kolei stół, bankiet, szweda i coffin. Ostatnią przeszkodą był sunken road. Koń lekko się w tym pogubił, lecz nie odmówił mi ani jednego skoku. Po przejściu tej drogi miałam jechać w teren na stępa i wrócić do stajni, ponieważ będę zaczynała trening ujeżdżeniowy. Z tego ci mi było wiadomo czekał mnie jeszcze trening ujeżdżenia, skoków i praca z ziemi z Rimą. W terenie nic szczególnego się nie działo. Podjechałam pod stajnię i zeskoczyłam z konia. Ściągnęłam ochraniacze, kaloszki i siodło i zaczęłam mu zlewać nogi. Gdy ścięgna były już schłodzone odprowadziłam go do boksu i dałam smaczka w podziękowaniu za jazdę. Gdy wychodziłam z boksu zobaczyłam panią Lisę Oklay. Gdy mnie zobaczyła to z miłym uśmiechem się ze mną przywitała. Dostałam do jazdy Aragorna. Prześlicznego ogiera luzytańskiego. Na szczęście był czysty, więc musiałam go tylko wyczyścić i wyjść na halę. Czekała już tam na mnie pani Lisa. Wsiadłam na ogiera i pod czujnym okiem trenerki zaczęłam rozgrzewkę. Koń może i był śliczny, ale za to strasznie nie wygodny. Przy każdym kroku mnie wybijał, jednak starałam się rozluźnić i nawet udawało mi się wysiedzieć. Ogier był cały spięty i nic nie działało. Spytałam trenerki dlaczego tak jest na co mi odparła, że wyczuwa klacze i się spina. Westchnęłam lekko ale zaczęłam pracę. Kłus zaczęłyśmy od łopatek, trawersów, renwersów i ustępowań. Gdy to wychodziło dobrze zaczęłyśmy tworzyć zwroty na przedzie, tyle i piruety. Kobieta była zdziwiona tym, że to potrafię, bo jak to później określiła: ,,Myślałam, że western to tylko klepanie siodła, a nie jazda". Przybiłam sobie mentalnego face palma, ale jechałam dalej. W galopie robiłyśmy głównie lotne co dwa skoki i piruety. Pochwaliła mnie, że mam dobry dosiad jak na tak wybijającego konia, lecz muszę też popracować nad pochylaniem się do przodu przy przejściu w szybsze tempo. To akurat był mój nawyk z westernu. Po skończonej jeździe podziękowałam trenerce za trening i zaczęłam szukać nauczyciela skoków, gdyż nie było go w stajni. Okazało się, że jazdę poprowadzi mi pani Rosa. Konia mogłam sobie wybrać, więc wzięłam Sawarza, miał fajne imię i był w stałym treningu, więc można było poskakać coś wyższego. Rozgrzewka i niskie skoki poszły łatwo. Problem się zaczął przy stu dwudziestu centymetrach. Koń zwyczajnie się buntował u uciekał od przeszkody. Trenerka nie wiedziała o co chodzi, jednak sama po chwili zrozumiałam swój błąd. Lewą łydkę miałam bardziej do tyłu niż prawą i koń to wyczuł. Poprawiłam swój błąd i już po chwili lataliśmy. Sawarz był super. Ma doskonały baskil i sam wymierza skoki. Pani Rosa postanowiła zaszaleć i ustawiła mi 140cm. Skupiona najechałam na nią. Najazd był idealnie wymierzony. Razem z koniem wyszłam w górę, oddałam rękę i wylądowałam na strzemionach. Zadowolona z siebie i konia poklepałam go. Wykonałam kółko w galopie i zaczęłam stępować. Po odstawieniu Sawarza do stajni poszłam wreszcie do swojego dziecka- Rimy. Na przywitanie dałam jej marchewkę. Założyłam jej jedynie ochraniacze, wyczyściłam kopyta i założyłam halter. Wyszłam na koral (odkryty lonżownik) i zaczęłam pracować nad ustępowaniem zadem i przodem. Na początku klacz nie wiedziała o co chodzi i nie odchodziła, jednak po chwili zrozumiała i na sam gest odchodziła. Zadowolona z pracy dałam jej marchewkę i przyczepiłam uwiąz do dwóch stron halterka. Stwierdziłam, że pojadę w teren. Taboulet zaszczekała zadowolona, gdy zobaczyła, że wsiadam na dereszkę. Wyjechałam z terenów stajni i ruszyłam galopem, a za mną biegła moja towarzyszka.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz