12.22.2018

Od Leonarda - Wigilijna Kolacja

24.12.2018 rok.

- Książę jest pewien, że lot o tej porze dobrze na księcia wpłynie? - zapytała Madeleine, która przed niecałą godziną została wybudzona z głębokiego snu. Była dopiero godzina druga nad ranem, lecz w moim ukochanym Londynie, ludzie ze względu na inną strefę czasową wstawali już do pracy. Kilka dni temu, moja babcia, królowa Elżbieta II postanowiła przesłać mi zaproszenie na kolację wigilijną, która jak co roku miała odbyć się w Sandringham House. Zwykle przed tymi wydarzeniami musiałem siedzieć u swoich rodziców, lecz przez ich głupi pomysł wysłania mnie do Karoliny Północnej, musiałem zrywać się o ciemnej nocy, aby dotrzeć na czas na wyspy.
- Nie mam wyboru moja droga... Jeśli spóźnię się na lot to zobaczę resztę rodziny dopiero po nowym roku - wyjaśniłem, domykając jedną ze swoich czarnych walizek - Jeśli w ogóle zdążę na siedemnastą to będzie cud... Powinienem już tam siedzieć od tygodnia, ale jak zwykle Edward uważa inaczej - wymruczałem w złości, odkładając Sherry w bezpieczne miejsce, aby przez przypadek nie stała jej się jakaś krzywda - Wolą mnie od siebie odseparować, niż jeść ze mną tradycyjną kolację. Zresztą, nie obchodzę ich odkąd się urodziłem - dodałem bardziej do siebie, sprawdzając godzinę jaka wyświetlała się aktualnie na moim zegarku - Na mnie już pora, zadzwoń potem do akademii, aby zajęli się Attackiem i miej oko na moje psy. Do zobaczenia po świętach - nie czekając na jej odpowiedź, udałem się do prywatnego garażu, który ze spokojem pomieściłby z dwadzieścia, jak nie trzydzieści luksusowych samochodów. Nie mając czasu na sprowadzenia szofera, wsiadłem do granatowego BMW M5, a następnie odjechałem w stronę najbliższego, publicznego lotniska, gdyż jak na złość wszyscy moi piloci postanowili wziąć wolne. Starając się zignorować ten fakt, zacisnąłem mocniej ręce na kierownicy pojazdu, mając nadzieję, że wszystko już pójdzie dzisiaj po mojej myśli.
➼➼➼➼➼➼➼
Cała odprawa jaką trzeba było odbyć przed wylotem do innego kraju przebiegła dość szybko. Na moje szczęście, bądź nieszczęście nikt mnie nie rozpoznał, co oznaczało, że ze spokojem mogę zasiąść w pustym rzędzie niebieskich foteli, jakie na wyposażeniu miał samolot nieznanej mi wcześniej linii lotniczej. Tuż przed samym wylotem napisałem do swojego ojca, aby odebrał mnie spod Londyńskiego terminala, ale jak na razie ten milczał jak grób. Nie czując się zbyt komfortowo między dwójką nieznanych mi ludzi, postanowiłem skupić się na zabranej przez siebie książce, której tytuł był mi dość znajomy. Gwiezdny Pył Neila Gaimana przypadł mi do gustu już kilka lat temu, a jego błyszcząca zielenią okładka cieszyła nie raz moje srocze oko. Powieść opowiadała o pewnym mężczyźnie zakochanym po uszy w zlodowaciałej Victorii. Chcąc ją zdobyć obiecał jej gwiazdę, która pewnej nocy spadła z nieba. Książka miała zaledwie dwieście stron, dlatego na osiem godzin lotu starczyła mi jak ulał. Co prawda skończyłem ją jakoś trzydzieści minut przed wylądowaniem, ale na moje szczęście jakoś bardzo się nie nudziłem. W Londynie dochodziła właśnie godzina szesnasta, dlatego do oficjalnego świętowania została mi niecała godzina. Odbierając swój bagaż, sprawdziłem szybko na telefonie wszelakie powiadomienia jakie miały czelność do mnie przyjść. Oprócz wiadomości z Instagrama, Facebooka i Snapchata, nie odnalazłem na nim wiadomości od swojego ojca. Nie dzwonił... Nie pisał... Przecież miał na to tyle godzin do cholery! Wybierając na klawiaturze jego numer telefonu, próbowałem nawiązać z nim jakieś połączenie, lecz ten jak na złość nie odbierał. Ciągle poczta głosowa, oznajmianie, że numer jest chwilowo nie dostępny i inne podobne temu głupoty. Wzdychając na to głośno, zasiadłem na jednym z niewygodnych, plastikowych, sztywnych jak druty krzeseł. Ludzie wychodzili i wchodzili na terminal w oczekiwaniu na loty do innych krajów, które kończył się z wybiciem godziny dziewiętnastej. Było mi cholernie zimno i najchętniej wynająłbym jakiegoś Ubera, ale jak to w życiu bywa iphone, postanowił rozładować mi się w momencie wyciągania go z kieszeni. Wyglądam jak jakiś bezdomny - pomyślałem z niezadowoleniem, próbując ogrzać swoje zmarznięte ręce.
- Obyście się kurwa pospieszyli - mruknąłem do siebie pod nosem, zaczynając tracić swoją i tak krótką cierpliwość.
➼➼➼➼➼➼➼
Pustka. Jedyne słowo jakie mogłem nadać Londyńskiemu lotnisku, to jedna, cholerna pustka. Za oknami panował już mrok, a mieszkańcy wysp zbierali się zapewne już od dawna na wigilijną kolację. Czując dziwny smutek w swoim sercu, zacząłem myśleć nad wydarzeniami jakie miały miejsce w ostatnich miesiącach. Gdyby nie ten ich głupi pomysł, zapewne siedziałbym ciągle w pałacu i myślał jedynie o tym jak mam się ubrać na bal charytatywny, bądź, który czaprak bardziej pasuje do mojego wierzchowca. Przez zmęczenie wywołane nagłą zmianą czasową, moje oczy niemiłosiernie się kleiły. Zapewne zasnąłbym tutaj na siedząco, gdyby nie tajemnicza postać, która wyłoniła się przede mną niczym z podziemi.
- Leonard wstawaj, nie mamy całej nocy - na jego słowa podniosłem swoją głowę, a moim oczom ukazał się mój ojciec.
- Przypomniało ci się w końcu o mnie? - prychnąłem, wstając z miejsca siedzącego, co powiązało się z ostrym bólem mojego kręgosłupa - Myślałem, że będziecie już kazać mi spać na tym terminalu... Kochana z was rodzinka - rzekłem sarkastycznie, nabierając ochoty powrotu do Karoliny Północnej. Chociaż nie cierpiałem tamtego miejsca, to zapewne spędzenie wieczoru z Madeleine byłoby już lepsze niż spędzanie go z moją rodziną, która zapewne będzie miała do mnie tylko wielkie pretensje za moje spóźnienie się.
- Nie gniewaj się. Mieliśmy wyłączone telefony, bo sądziliśmy, że się nie pojawisz. Nie odpowiedziałeś w żaden sposób na zaproszenie - próbował wyjaśnić, usadzając mnie na tylnych siedzeniach samochodu. Nie zapomniał również o kocu, który wylądował na moich nogach, aby mnie nieco ogrzać. Kiedy byłem małym chłopcem często udawaliśmy się na wycieczki bryczką po Bagshot Park. Konie... Śnieg... Las... Często tęsknie za tą normalnością.
- Powiedzmy, iż ci wierzę - burknąłem, odwracając od niego wzrok - I tak pewnie wszystko już posprzątane więc nie ma sensu mnie tam wieźć... Jutro wykupie sobie lot i wrócę do Stanów - zadecydowałem, na co ten zareagował ostrym sprzeciwem.
- Zostajesz na święta i nie ma zmiłuj Leonardzie Wiliamie II Windsorze - rozsiadł się wygodniej na miejscu pasażera, aby nie ścierpły mu nogi - A teraz odpocznij póki masz jeszcze czas.
➼➼➼➼➼➼➼
Na miejsce dotarliśmy grubo po godzinie dwudziestej drugiej. Cała dzieciarnia już od bardzo dawna spała w swoich pokojach, a panowie oddzielnie od pań pijali brandy. Kobietą to nie przystoi dlatego od wieków przyjęło się, iż pijają różnoraką kawę. Wiedząc, że nie mam na co liczyć jeśli chodzi o ciepłą kolację, poszedłem przywitać się ze swoimi dziadkami, których radosne miny poprawiły mi humor. Następnie przyszedł czas na moją matkę, a po kilku chwilach na resztę rodziny. Najmniej cieszyłem się oczywiście na widok Wiliama i Kate, ale ze względu na dzisiejszą datę postanowiłem im nie dogryzać. Życząc wszystkim Wesołych Świąt, zdecydowałem się na sen. W końcu jutro z samego rana będę musiał wstać na nabożeństwo i na nowo użerać się z tymi idiotami. Mam nadzieję, że chociaż dadzą mi nieco porozmawiać z babcią oraz dadzą mi spokój związany z brakiem zapytań o moje nowe miejsce zamieszkania. Te święta zdecydowanie będą jednymi z najgorszych. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz