7.04.2002r Pilar do Sul - Brazylia
Cóż, witam. Opowiem wam dzisiaj moją historię, nie musi być ona wcale ciekawa, ale po prostu chcę się komuś wygadać, a wy jesteście tutaj najbliżej. Możecie znać tę historię, ale nie przekazujcie jej dalej...
Zacznijmy od tego, że jestem dwudziestoczteroletnim Brazylijczykiem, którego korzenie sięgają Francji, Rosji, jak i USA, gdzie do tych ostatnich mi najbliżej.
Moje imię pewnie znacie, ale przedstawię się wam pełnym imieniem i nazwiskiem Diego Neymar Alves De Almeida Goes. Do waszych usług. Dam wam tutaj ciekawostkę, gdyż, tak na prawdę, nie miałem od początku na imię Diego. Zmieniłem sobie dane mając dziewiętnaście lat.
Moja matka, do tej pory mówi na mnie Neymar, jednak reszta, nie wspomni tego imienia, jeśli nie zapomną o tym.
Wracając. Powiem wam wprost. Mając osiem lat, biegałem po domu już od piątej rano, aby iść tylko do ojca i brać się za moją pracę. Wtedy nie nazwałbym tego w ten sposób, dla mnie to była zabawa i przyjemność. Brat umiał, już to, co ja chciałem umieć. Byłem bardzo pojętnym uczniem, patrząc na to, że w wieku pięciu lat ujeżdżałem owce i świetnie się przy tym bawiłem.
Powiem wam, że to były piękne czasy. Nikt tutaj, w USA, nie bawił się chyba w dzieciństwie tak jak ja.
Nie mając ubranych butów stawałem codziennie przed kuchnią z nadzieją, że matka puści mnie do taty, bez śniadania. Sądziłem wtedy, że brakuje mi czasu, aby przejmować się śniadaniem, nawet jeśli to były moje ulubione płatki czekoladowe. Koniec w końców i tak zostawałem na śniadaniu, gdyż byłem wręcz do tego zmuszony. Nie umiałem jeszcze wiązać butów, więc mama stawiała mi warunek, że zawiąże mi buciki, jeśli zjem całą miskę płatków. Robiłem to niechętnie, kiedy siadałem do stołu i w sumie jedyne co było wtedy widać, to moja głowa i ręka. Kask zawsze lądował na stole, ale Silvano zawsze przychodził i mówił mi, że nie mogę odkładać takich rzeczy na stół. Słuchałem go, bezwzględnie na to, co mi powiedział. Kiedyś powiedział, że mu scyzoryk wpadł do studni, więc rzekł, że mam wejść do wiadra i się mocno trzymać, gdzie mnie spuści na dół i wyciągnie po kilku minutach. Ja głupi się na to zgodziłem. Siedziałem w tej jebanej studni przez trzy godziny, kiedy ojciec usłyszał mój krzyk, gdyż Silva był najebany i przyjął zakład od kolegów, że tego za nic nie zrobię.
Przynajmniej chłopak wygrał trzy stówy..
Wróćmy do dalszej części historii.
Uczyłem się jeździć na cielaczkach, kiedy Silvano dosiadał już byki, których ojciec nie chciał wystawiać na zawody. Służyły one tylko o nauki, nie były agresywne, ale uczyły równowagi, jak i poprawnej postawy.
Będąc totalnym urwisem, zakradałem się nie raz, aby wsiąść na dorosłe już zwierze, ale zawsze kończyło się to szlabanem na jazdę, przez jeden dzień. Oczywiście nie obyło by się bez tego, jak bym to łamał.
Nie przejmując się słowami rodziców i tak wszystko robiłem po swojemu.
Rok później, kiedy skończyłem dziewięć lat, większą frajdę dalej dawała mi jazda niż szkoła więc uciekałem z lekcji. Rodzice nawet o tym nie wiedzieli, gdyż zawsze się wywijałem słowami, że muszę im pomóc przy konikach czy krówkach, a nauczycielka była idiotką i tego nie sprawdzała, bądź pytała się brata, który potwierdzał moją wersję.
W tym wieku też zabrałem się za swoje pierwsze zawody, byłem szczęśliwy kiedy zdobyłem wstążkę za trzecie miejsce, które później się powtarzało i powtarzało. Zdarzały się momenty kiedy byłem wyżej, ale to była rzadkość w tym wieku. Zawsze dostałem jakiegoś cielaka, co był szalony i mu palma odbijała.
Idźmy dalej, zostawmy te wczesne lata.
3.02.2010r. Pilar do Sul - Brazylia
Ten rok oznaczał dla mnie dużo. W końcu w grudniu będę miał urodziny i to nie byle jakie tylko szesnaste, w których będę mógł brać udział w zawodach dla młodziaków, lecz najpierw musiałem zarobić na przepustkę, która nie była tania. Takie zadanie postawił przede mną ojciec. Miałem wtedy wybór. Olać to wszystko czego się uczyłem przez te wszystkie lata, albo dążyć dalej. Stwierdziłem, że nie będzie sensu jeśli to teraz przerwę, więc poszukałem szybko pracy dorywczej, która odbywała się na ranczu kilka kilometrów dalej. Gdy wracałem ze szkoły, od razu witałem rodzicielkę i nalewając do szklanki sobie mleka, zabierałem kask na motocykl. Ona zawsze się śmiała, że jak będę po szkole tylko pił mleko, to się zagłodzę.
Wsiadając na starą CBR'kę, miałem jeden cel. Ranczo Moreira.
Patrząc w przeszłość zauważam teraz tyle błędów, ale cóż. Już tego nie cofnę.
Gnałem na złamanie karku, a gdy docierałem, to witałem się tylko z właścicielem i brałem się do roboty. Byłem tak zachwycony, że robiłem więcej niż mi kazano, przez co zarabiałem trochę szybciej. Kiedy już miałem uzbierane, zacząłem tam jeździć coraz rzadziej. Nie opłacało mi się, bo i tak na wszystko inne, ojciec dałby mi pieniądze.
Kiedy przyjechałem odebrać wypłatę z kilku dni mężczyzna mi powiedział w prost, że miał na mnie wielką ochotę. Ja temu, kurwa człowiekowi ufałem! To był bliski przyjaciel mojego ojca.
Zabawił się mną tak, że wróciłem do domu po północy na dodatek w deszczu. W stanie jakim wróciłem widziała mnie tylko matka. Chciałem zamknąć się wtedy w pokoju, zniknąć, przestać istnieć i najlepiej się zabić.
Ona za to przyszła i zaczęła mnie pocieszać, mówiła, że wszystko się ułoży i nikt już mnie nie tknie bez mojej zgody. Ja ją tylko wybłagałem, o to aby nie mówiła nic ojcu. Silvano się dowiedział o tym, gdyż nie powiedziałem rodzicielce, że nie chce aby mówiła mojemu bratu. On też trzymał język za zębami.
Przez trzy tygodnie nie pojawiłem się w szkole i zacząłem wszystko robić sam. Przestało się liczyć dla mnie zdanie ojca. Po prostu chciałem szkolić samego siebie, co też robiłem. Mój kochany braciszek tego nie popierał, bo twierdził, że tylko i wyłącznie pogłębiam błędy. Eh jego zszokowana mina, kiedy przyszedłem do niego ze złotą sprzączką i dyplomem. Nie mógł w to uwierzyć. Zajmowałem strasznie dużo pierwszych miejsc, przez najbliższe lata, aż do osiemnastych urodzin...
23.12.2012r. Pilar do Sul - Brazylia
Dzień moich osiemnastych urodzin, w końcu będę wolny, nareszcie wszystko stanie się możliwe i będę mógł sięgać po nowe horyzonty - Tak myślałem do czasu, kiedy w domu zrobiło się tłoczno. Ojciec wyprawił mi osiemnaste, na którym było sporo osób, łącznie z moim oprawcą, który przez cały wieczór pożerał mnie wzrokiem, jakby chciał mnie rozebrać i zerżnąć tutaj, na stole przy wszystkich.
Cofając się do wcześniejszych godzin, jak zawsze trenowałem, nie mogłem sobie tego darować. Nigdy z resztą bym sobie nie darował, gdybym już w tym wieku przestał regularnie szkolić się.
Silvano wtedy podszedł i złożył mi życzenia wręczając mi kopertę. Chciałem ją od razu otworzyć, ale ten powiedział, że mam to zrobić dopiero po północy, więc schowałem ją w kieszeń. Ciągnęło mnie, aby wcześniej sprawdzić co tam się kryje, ale obiecałem bratu, że tego nie zrobię.
Nie dotrwałem północy. O godzinie dokładnie dwudziestej trzeciej dwadzieścia jeden, postanowiłem wstać i powiedzieć coś w prost.
Przyznałem się, że mężczyzna, który siedzi wśród nas, wykorzystywał mnie.
Po tych słowach podszedł do mnie ojciec biorąc mnie za koszulkę i idąc ze mną na górę.
Wykrzyczał się wtedy chyba za wsze czasy, a na końcu dodał zdanie. "Nie jesteś godzien aby nosić moje nazwisko, nie jesteś już moim synem, wynoś się!"
Kiedy usłyszałem te słowa, załamałem się. Wybiegłem po prostu z domu zapłakany, to był czas kiedy ostatni raz leciały mi łzy.
Wiem, że matka krzyczała za mną, a Silva chciał biec, jednak ojciec ich powstrzymał i nie wiem co działo się dalej w domu.
Ja w tym czasie błąkałem się po ulicach, starałem się nie zamarznąć, spałem w pubach, czy w stajniach, gdzie zakradałem się w nocy.
Pewnego dnia, podszedł do mnie chłopak, który nie należał do biedoty, gdyż mogłem stwierdzić, to po jego ubiorze. Zaproponował mi nocleg, ale za to, że będę jego przydupasem i będzie mógł się ludziom chwalić, że młody Alves jest jego dupą. Zgodziłem się, nie miałem wyboru. Każdy chyba miałby dość spania w takich warunkach. Chłopak zabierał mnie na wszelkie imprezy, a ja tam po prostu stałem. Nie robiłem niczego, prócz stania i ładnie uśmiechania się. Gość nawet nie mógł zapamiętać mojego imienia!
24.12.2013r Pilar do Sul - Brazylia
Decyzja o powrocie nie była łatwa, ale Patric, stwierdził, że czas aby nasze drogi się rozeszły. Wręcz rozkazał mi abym wrócił do rodziny, co też uczyniłem.
Przechodząc przez bramę, gdzie obok stał szyld "Black Diamond", czułem się okropnie. Nie wiedziałem jak zareaguje matka, czy ojciec. Bałem się, cholernie bałem się ich reakcji na cokolwiek. Spodziewałem się opierdolu, ale obyło się bez tego. Moi rodzice zawsze mieli zwyczaj, zostawiać miejsce, dla zbłąkanego wędrowca, więc zaciągnąłem na głowę kaptur i zapukałem do drzwi, które otworzyła moja matka.
Nie zdążyłem się odezwać, ani ponieść głowy, a ta wiedziała. Wiedziała bez najmniejszej podpowiedzi kim jestem.
- Neymar... - to słowo rzuciło mi się w uszy. Po roku czasu usłyszałem je od własnej matki, czułem się strasznie. Zacząłem przepraszać, że uciekłem, a ona tylko mnie uciszyła. Nie kazała mi się odzywać, tylko zaprowadziła mnie do stołu. Widziałem tam tosty, maniok. Wszystko to co miałem jeszcze kilka lat temu.
Przysiadłem się do stołu bez słowa. Nie umiałem nic powiedzieć, nie mogłem. Wszelkie słowa więzły mi w gardle. Ojciec nie powiedział nic, a Silva po zakończonym posiłku podszedł mnie klepiąc mnie lekko w ramię i mówiąc.
- Witaj w domu, bracie.
W tamtym momencie nie wiedziałem, czy mam się śmiać czy płakać. Mina mojego ojca wyrażała zdziwienie, tak wielkie, że aż zachłysnął się maniokiem.
Pokręciłem tylko głową wstając od stołu i zwróciłem się do mężczyzny.
- Smacznego ojcze...
Po kilku miesiącach miałem nadzieję, że pamiętam to wszystko czego się uczyłem, więc ciężko trenowałem. Nie zaprzestawałem. Kiedy matka wołała na obiad, ignorowałem ją. Wracałem do domu, dopiero gdy zapadał zmrok.
Pewnego dnia, podszedł do mnie brat wręczając mi ponownie kopertę, którą zgubiłem uciekając w osiemnaste urodziny.
- Nie sprawdziłeś, to zrób to teraz, masz jeszcze szanse.. - rzekł, na co ja zabrałem od niego rzecz i otworzyłem. Była to wlotka na zawody, które mają odbyć się za kilka dni, a wiedziałem to, gdyż markerem została skreślona stara data.
- Wlotka na zawody? Coś w tym niezwykłego? Zawsze mnie zabierałeś i pomagałem ci czy kumplom.
- Odwróć.
Czyniąc to, wstrzymałem oddech. Na tyle był wielki napis uczestnik. Byłem tak szczęśliwy, że sam nie wiedziałem za co mam się zabrać, czy pakować się czy trenować. Wszędzie było mnie pełno. Nie wiedziałem w co włożyć ręce.
18.05.2014r. Pilar do Sul - Brazylia
Dokładny dzień zawodów, pamiętam je, jak by wydarzyły się kilka dni temu. Wielka arena, tłumy ludzi. Zapowiedzi najlepszych, wychodzenie przez czarną kurtynę.. palący się na środku wielki napis PBR. Wtedy myślałem, że nie dam rady, to był dla mnie szok. Nigdy nie byłem tym, którego oklaskiwali, któremu życzyli powodzenia. Zawsze to byłem ja i nie działało to w odwrotną stronę.
Startowałem jako trzeci, gdyż młodziaki startowały na początku.
Nie miałem problemu aby utrzymać się na byku, który zwał się Percolator. Mógłbym śmiało powiedzieć, że zwierze, na którym jechałem, było spokojniejsze niż to, na jakim trenowałem.
Przeszedłem do drugiej rundy, jednak miałem jeden z gorszych wyników, gdyż zwierze nie chciało się bawić i zostało ocenione stosunkowo nisko.
Startowałem czwarty tym razem moim przeciwnikiem, okazał się Mississippi Hippy, ten zwierz, był o wiele bardziej agresywny od poprzednika, co dało mi więcej punktów. Udało mi się wejść do finału. Wybierałem jako czwarty więc ucieszony wziąłem Małą Żółtą Kurtkę, która okazała się zmorą, największą zmorą jaka by mogła spotkać cowboya.
Byk szalał, we wszystkie strony, lecz ja pochylałem się do tyłu, a gdy wyrzucał zad pochylałem się do przodu. Poganiałem go jeszcze ostrogami, po prostu chciałem być najlepszy i byłem. Nie dotknąłem go przed sygnałem, oznaczającym osiem sekund, jednak kiedy miałem zejść z niego, co okazało się być cholernie trudnym zadaniem on mnie poturbował. Miałem zablokowaną dłoń w linie, nie mogłem się przez to uwolnić, a byk miał z tego wielką frajdę, wziął mnie kilkukrotnie na rogi, podrzucając do góry, a kiedy udało mi się wyplątać, clowni nie wiedzieli co zrobić, ja nie zdążyłem uciec, a Little Yellow Jacket przebiegł kilkukrotnie przez moją lewą rękę, gdzie tylko słyszałem dźwięk łamanych kości.
Z areny zszedłem na noszach. Wiem tylko tyle, że Silva, kiedy jechałem na operacje pokazał mi złotą sprzączkę, którą udało mi się zdobyć i wygrać pierwszy raz to jebane dwieście pięćdziesiąt tysięcy.
Uśmiechnąłem się lekko i powiedziałem, aby zawiesił mi to w pokoju w najlepszym miejscu.
Przeżyłem jebane cztery operacje. Przez pierwsze cztery miesiące, ręka zwisała bezwładnie, a następnie zacząłem rehabilitacje, która przyniosła skutki.
W między czasie spotykałem się przez kilka miesięcy z pracownikiem, którego ojciec zwolnił po trzech dniach, gdyż stwierdził, że ma na mnie zły wpływ.
Kiedy czułem się już lepiej, powiedziałem rodzicom, że potrzebuję rozrywki, więc ruszyłem do miasta, a dokładniej trafiłem do gejowskiego klubu.
Było grubo po dwudziestej czwartej, przez co mój telefon się urywał, ale zbywałem rodziców tekstem, że wrócę rano, bądź za kilka godzin. Przeszkadzali mi tylko wtedy w obserwowaniu blondyna, jakim okazał się Francis. Człowiek idealny. Idealny, partner, pracownik, przyjaciel. Tak myślałem i faktycznie tak było.
Nigdy nie powiedziałem o nim złego słowa.
Przelecieliśmy się nawzajem w klubie, co było szalone, ale opłaciło mi się. Chłopak zapraszając pokazał mi, jak mógłbym się ubrać, uczesać, czy też przefarbować. Wszelkie jego wskazówki były wręcz idealne. Francis obciął mnie w sposób, jaki teraz się czeszę, nie chcę wracać do poprzedniej fryzury. Ubrania jakie mi pokazał, kolory włosów, jakie pasowałyby do mnie. Byłem w szoku.
Przefarbowałem się na kolor czarny z blondu!
Kiedy po kilku latach zakończyłem z nim związek, nie chciałem aby wyjeżdżał ponownie do Brazylii, przez co zaproponowałem mu posadę, na ranczu w Karolinie Południowej, gdzie mieszkaliśmy już jakiś czas. Zgodził się, a ja dołączyłem do Impossible Horse Academy w roku teraźniejszym. Przed skończeniem dwudziestu czterech lat.
Reszty nie muszę wam opowiadać, całą historię już znacie i możecie oczekiwać, tego co będzie dalej...