1.25.2020

Od Sebastiana cd. Ronana

- Pójdę już. - Wsunąłem do ust ostatniego tosta. - Do zobaczenia później. - Odłożyłem tackę na swoje miejsce, a następnie wyszedłem na korytarz. To nie tak, że nie lubiłem Adama… Po prostu wolałem dać im nieco prywatności. Byli parą, a pary chyba nie lubią, gdy ktoś bezczelnie obserwuje każdy ich ruch. Kręcąc na to głową, wyciągnąłem z kieszeni komplet ośmiu kluczy, służących do otwierania różnych rzeczy. Trzeba w końcu skończyć projekt - odkluczyłem skrzypiące drzwi, co było pierwszym krokiem do spotkania puchatego niedźwiadka.
- Cześć mały. - Pogłaskałem go po łebku. - Tęskniłeś? - Zamknąłem drewnianą barierę. Na jego odpowiedź nie musiałem czekać zbyt długo, ponieważ jego piski i opieranie się o moje nogi, jasno wskazywały na to, iż pragnie zasłużonej uwagi. - No już, już. - Wziąłem go na ręce. - Dzisiaj dokończymy lisa, a jutro zaczniemy robić szkic gór dla wujka Pola. - Bernardyn zamerdał puchatym ogonem. Czasami serio wyglądał, jakby mnie rozumiał. Oh, co za kochana kluska. Po położeniu go na łóżku, podszedłem do niezbyt wysokiej szafy, z której wyciągnąłem swój postarzały szkicownik. Uważając na wypadające z niego kartki, usiadłem przy dębowym biurku. Na czym stanąłem? - odszukałem odpowiednią stronę. Ah, czas na cieniowanie.
***
- Saint, nie ciągnij. - Stanąłem przed wejściem do lasu. - Jesteś dzisiaj strasznie uparty. - Ruszyłem dalej, gdy szczeniak zaprzestał szarpaniny z plecioną smyczą. Odcinając się od trudów życia codziennego, przymknąłem sine powieki. Tak, niespanie od kilku dni miało kilka minusów, a jednym z nich było tragiczne zmęczenie. Dzieciaki z dwudziestki postanowiły zrobić sobie weekendową imprezę, która nie przypadła do gustu innym mieszkańcom akademika. Najśmieszniejsze w tym wszystkim było to, że pańtwo Lasamarie postanowili zainteresować się tym dopiero we wtorek. Ugh, czas znaleźć sobie wreszcie własne mieszkanie. Wyrzucając z głowy ową myśli, wróciłem do podziwiania dzikiej natury. Szumiący las wyciszał moje nerwy, a śpiewające w oddali ptaki, pobudzały znacznie moją wyobraźnię. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie nagły pisk bernardyna. Nie wiedząc co się dzieje, podniosłem miśka z ziemi, a moim źrenicą ukazał się niezbyt przyjemny dla oka widok. Dwa kleszcze wbiły się w opuszkę lewej łapy Sainta. Ogromny ból przelewał się przez jego ciało, a do mojego serca trafiło kolejne zmartwienie. Nie czekając ani chwili dłużej, wyjąłem z kieszeni spodni telefon, a następnie wybrałem numer do Ronana. W końcu kto inny ma ojca weterynarza?
- Ro? - Połączenie zostało odebrane po trzecim sygnale. - Twój tata jest dzisiaj w akademii? Chciałbym, żeby mi pomógł… - Starałem się, aby mój głos zbytnio nie drżał. Liczyło się teraz tylko to, aby mój pupil przestał cierpieć.

Ro?
401

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz