Związałam włosy w prawie-kucyk, a resztę kosmyków tradycyjnie upięłam miliardem różnokolorowych spinek. Blue zawsze wybuchała śmiechem gdy to robiłam, bo żadne z moich akcesoriów do włosów nie pasowało do pozostałych. Ale dziś jej nie było. Szkoda, bo jej obecność zawsze sprawiała, że życie stawało się bardziej znośne. Zdjęłam z szafy duży, plastikowy pojemnik, co natychmiast wywołało reakcję dwóch futrzanych kulek. Lisy przerwały swoją zabawę i przybiegły do mnie w nadziei na smaczny kąsek. Pudełko było bowiem do połowy zapełnione suszonymi jabłkami (jeszcze wczoraj było pełne, świeżo zrobione, ale sporo zostało zjedzone podczas wieczornej sesji fangirlowania przystojnych aktorów z Blue). Wypchałam nimi kieszenie bluzy, a kilka dałam też lisom, przekupując je, by weszły do klatki. Suszone jabłka były hitem. Lisy dałyby się za nie pokroić (choć przez dodatkowy cukier i związaną z tym dodatkową energię spożytkowaną na roznoszenie mojego pokoju, ostatecznie to ja miałam ochotę je pokroić) i nawet Test wolał je, niż cokolwiek, co do tej pory udało mi się wymyślić. A nawet gdyby zwierzaki nie chciały, zawsze mogłam zjeść je sama. A raczej mogłabym… Wyciągnęłam z kieszeni jeden kawałek i ugryzłam go. Czemu zrobienie tego trwało tak długo, a zjedzenie tak krótko? Zamknęłam klatkę, póki lisy znajdowały się jeszcze w środku i wyszłam z pokoju.
Plan był prosty: nakarmić Testera niezdrową ilością jabłek a w między czasie spróbować założyć mu kantar. Efekt był równie nieskomplikowany: puste kieszenie, z których jedna została brutalnie rozerwana przez poszukującego jedzenia konia i - co nieco dziwniejsze - założony kantar, do którego udało mi się nawet przypiąć uwiąz. Do tego zaryzykowałam wyprowadzenie konia z jego boksu i przejście się z nim kilka razy wzdłuż stajni, korzystając z tego, że w środku nie było żadnych ludzi. Przynajmniej dopóki nie wprowadziłam Testa z powrotem do jego boksu, bo gdy tylko zamknęłam za nami drzwiczki, do budynku wszedł Leonard. Nie mając zbyt wielu możliwości, wyszłam z boksu, żegnając ogiera ostatnim kawałkiem jabłka i zostawiając go w spokoju. Niestety, gdy przechodziłam obok Leonarda, nie udało mi się powstrzymać od rzucenia głupiego komentarza, co z kolei przerodziło się w bezsensowną wymianę zdań. Brawo, Noah. W co ty się znów wpakowałaś?
Wypuściłam głośno powietrze z płuc, kiedy Leo zaproponował mi pomoc. Prawdopodobnie frustracja związana z moją bezproduktywnością nie pomogła, ale to jego zdanie przelało szalę goryczy.
- CZY WAM WSZYSTKIM AŻ TAK PRZESZKADZA TEN PRZEKLĘTY KOŃ?! - Wybuchłam. - Sama sobie z nim poradzę, nie potrzebuję żadnej pomocy, wiem co do jasnej cholery robię! Jeśli aż tak musicie się nad kimś litować to idź do Ronana i zajmijcie się sobą! - Wyszłam ze stajni, nie oglądając się za siebie i dopiero w ostatnim momencie powstrzymując się przed trzaśnięciem drzwiami. Nie chciałam jeszcze bardziej denerwować zwierząt w środku.
Za to bardzo chciałam na czymś odreagować, a w okolicy nie było ani jednego obiektu na którym mogłabym się wyżyć bez szkody dla mnie i samego przedmiotu. Czy ani do tej upartej poduszki, ani do cholernego księcia nie mogło w końcu dotrzeć, że nie jestem małym dzieckiem, którego trzeba stale pilnować, bo nie potrafi podjąć ani jednej samodzielnej decyzji?! Bo się kurwa mylą. Wzięłam Testera, bo wiedziałam, że dam sobie z tym radę. Okej, nie jest łatwo i śpię trochę mniej niż zwykle, ale WIEDZIAŁAM NA CO SIĘ PISZĘ! WIEDZIAŁAM! Nie “wydawało mi się”. Nie “miałam nadzieję”. Zresztą gdyby Jake miał choć cień wątpliwości, że sobie nie poradzę nie pozwoliłby mi zabrać ogiera ze sobą. Szlag by ich wszystkich trafił. Dam sobie radę chociażby po to by udowodnić jednemu i drugiemu, że mogę. Bez ich cholernej pomocy!
Nawet nie zauważyłam, kiedy dotarłam pod drzwi swojego pokoju, nadal wściekła na cały świat. Trzy wdechy nie pomogły, a próba usiedzenia w miejscu zakończyła się porażką po dziesięciu sekundach. Z głośnym westchnięciem ubrałam więc lisy i zakładając na nogi najcieplejsze buty jakie posiadam, pozwoliłam kulkom futra zaprowadzić mnie głęboko w las w poszukiwaniu resztek śniegu.
***
Następnego dnia byłam wykończona. Długi spacer, krótki sen i perspektywa spędzenia ośmiu godzin wśród ludzi nie były najlepszą kombinacją. Nie żebym miała jakiś wybór. Musiałam iść do pracy, a pierwsza zmiana w kawiarni nie była taka zła. Poza kilkoma falami ludzi spieszących się do pracy było raczej spokojnie. No i dzięki temu miałam pieniądze na utrzymanie swoich czworonogów. Dzięki czemu z kolei nie musiałam korzystać z niczyjej pomocy. Wróciłam na chwilę myślami do wczorajszego wybuchu. Czy tego żałowałam? Nie. Czy zrobiłabym to drugi raz? O, tak. A nawet trzeci, gdyby oznaczało to, że więcej nie usłyszę, że nie poradzę sobie z czymś sama.
Poprawiłam kilka kosmyków włosów, które wypadły z objęć spinek i otworzyłam drzwi samochodu zaparkowanego w tylnej alejce. Wysiadłam i szybko podeszłam do drzwi od zaplecza, które jakimś cudem otworzyły się, kiedy byłam na ostatnim z pięciu schodków. Jackie zawsze wiedziała, kiedy któraś z nas za nimi stała. Może to była magiczna moc mojej szefowej? Weszłam do środka i zdjęłam kurtkę, zamieniając ją na wiszący na przypisanym mi haczyku fartuch z logiem kawiarni, po czym stanęłam za ladą, kiedy sama właścicielka otworzyła główne wejście, przekręcając wiszącą na nich tabliczkę.
Klienci przychodzili falami, oczekując błyskawicznie podanej, świeżej kawy. Potem znikali za drzwiami, a ich miejsce zajmowali następni. Generalnie ruch był chyba nawet większy niż zwykle o tej porze. Wydałam właśnie jednemu z nich jego zamówienie i przeniosłam wzrok na kolejną osobę. Leonard. Cudownie.
- Co mogę panu podać? - Spytałam mechanicznie, utrzymując na ustach obowiązkowy uśmiech.
Miałam nadzieję, że nie przyszedł poplotkować, bo obecnie nie miałam na to ani czasu, ani ochoty.
Leonard?
1036 słów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz