- Dot, Flair, wracamy – zawołałam zwierzaki, które totalnie mnie olały. – Dot! – tym razem marmurkowa lisica zareagowała na swoje imię i przybiegła do mnie zachęcając do zabawy.
Flair poszła za przykładem „siostry” i po chwili próbowałam wrócić do budynku akademika co chwilę rozplątując się ze smyczy owiniętych wokół moich nóg. Po powrocie do pokoju wyjęłam z szafy bryczesy i wyczyściłam je szczotką do ubrań, pozbywając się większości lisiego futra. Nałożyłam je. Może i nie były to markowe bryczesy z najnowszej kolekcji, ale spełniały swoją rolę. Sztyblety były w nieco gorszym stanie, lecz one również miały przed sobą jeszcze trochę życia. Po chwili zastanowienia zdecydowałam się założyć grubą bluzę z kapturem zamiast bardziej ograniczającej ruchy kurtki. Przeciągając ją przez głowę zorientowałam się, że większość moich włosów przypomina sople lodu. Świetnie. Zerknęłam na zegarek – do umówionego spotkania z jednym z instruktorów, który miał ocenić poziom moich umiejętności pozostała nieco ponad godzina. Westchnęłam idąc do łazienki po suszarkę.
Dziesięć minut później moje włosy przypominały skrzyżowanie irokeza z ptasim gniazdem, jednak nie miałam tyle cierpliwości, by zrobić z tym cokolwiek poza schowaniem ich pod czapką. Dopiero zgarniając z szyi ostatni kosmyk by upchnąć go pod nakryciem głowy, zauważyłam, że czegoś tam brakuje. Nieśmiertelnik Tony’ego! Cholera! Musiałam go zgubić na spacerze. Czułam jak moje serce przyspieszyło i nie zastanawiając się w zasadzie nad niczym poza zamknięciem lisów po odpowiedniej stronie drzwi wybiegłam przed siebie. Największe szanse na znalezienie zguby przed roztopami miałam w stajniach, więc tam właśnie zaczęłam poszukiwania. Przeczesałam każdy centymetr kwadratowy i każdy wystający element stajni dla koni szkółkowych, a potem również tej z końmi prywatnymi. Na moje nieszczęście obie z identycznym skutkiem – nieśmiertelnika tam nie było. Starając się opanować emocje po raz kolejny pokonałam tą samą trasę co rano.
Szlag, szlag, szlag! Ty idiotko, nawet kawałka metalu nie umiesz upilnować! Moje oczy wypełniły się łzami, które za wszelką cenę starałam się powstrzymać. Tym razem się nie udało i moje policzki były całe mokre gdy po raz trzeci przeszukiwałam stajnię. Wciąż z takim samym skutkiem. Poszukiwania przerwał mi dopiero cichy dzwonek telefonu – alarm, który miał mi przypomnieć o spotkaniu z instruktorem. Totalnie nie miałam na nie ochoty, ale nie po to tu przyjechałam, żeby na nie pójść. Otarłam policzki rękawem zbyt dużej bluzy i wzięłam kilka głębokich oddechów. Wystarczyło by nie przypominać przerażonego pingwina, a jedynie gołębia który nie dostał codziennej porcji czerstwego chleba. Zdążyłam jeszcze wrócić do pokoju po toczek. Nie byłam przyzwyczajona do jego noszenia, ale utrzymanie się na tym czymś, co Europejczycy nazywali siodłem było czymś zupełnie innym niż utrzymanie się w siodle westernowym.
Na hali instruktor czekał już z przygotowanym do jazdy koniem. Przedstawił się jako Luis Ladom i wyjaśnił, że przed chwilą ktoś inny przechodził na tym wierzchowcu podobny test.
- Noah Blake – przedstawiłam się, rozglądając się po hali, na której stały porozstawiane przeszkody.
Pół godziny później Luis Ladom co prawda nie załamał się na tyle by popełnić seppuku palcatem, ale musiał przyznać, że poza faktem iż pewne czułam się na końskim grzbiecie, w temacie jazdy klasycznej moje umiejętności właśnie na tym się kończyły. Instruktor uznał, że nie ma sensu dłużej się teraz zajmować moimi brakami, oznajmiając mi że na dziś to już koniec, tłumacząc do której grupy zostałam przydzielona oraz na jakim koniu będę jeździć. Poprosił też o zajęcie się ConterioZ, bo tak właśnie nazywał się koń, którego przed chwilą dosiadałam. Odprowadziłam więc wałacha do boksu, gdzie go rozsiodłałam i zabrałam się za czyszczenie. Gdy wreszcie koń był – w przeciwieństwie do mnie – czysty, wyszłam z boksu, zabierając ze sobą sprzęt by zanieść go do siodlarni. Ten dzień mógł być nawet znośny.
Może poza tą sytuacją z nieśmiertelnikiem, upomniałam się a czar znośnego dnia prysł w zderzeniu z rzeczywistością. Jeśli mam być dokładna – w zderzeniu z rzeczywistością Szanownego Pana Jak-Śmiesz-Głaskać-Konia, który z pośród całego wszechświata musiał akurat również przebywać w siodlarni. Cu-do-wnie.
Zdecydowałam się go zignorować. Może akurat rozpłynie się w powietrzu? Tak więc bez słowa rozłożyłam sprzęt na jego miejsce i już kierowałam się do wyjścia, gdy postanowił się odezwać.
- Zaczekaj – jego ton wskazywał, że był to rozkaz.
Nie miałam ochoty słuchać rozkazów jakiegoś nadętego typka. Odwróciłam się na pięcie, patrząc mu w oczy.
- Zdaje się, że w tym miejscu mają prawo przebywać wszyscy – rzuciłam zirytowana, ponownie zwracając się ku drzwiom i opuszczając pomieszczenie.
To był o jeden człowiek za dużo.
Bella?
812
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz