1.30.2019

Od Leonarda cd. Noah

Zawsze gdy przychodzi styczeń, co chwilę widzę przed swoimi oczami, nie zmieniający się od kilku lat obraz. Śmierć zwyciężyła życie, a smutek zapanował nad radością. Nikt oprócz mnie i Andresa nie znał prawdziwego powodu, który zdecydował o moim oficjalnym zakończeniu kariery niedoszłego żołnierza. Tamten dzień był normalny, wydawał się być taki sam, jak wszystkie inne, lecz nikt nie przewidział, że ktoś z nas równo z godziną piętnastą straci swoje śmiertelne życie. Zbyt mocne uderzenie głową o matę, spowodowało poważny uraz czaszki, który przysporzył Selntenorowi więcej cierpienia niż pożytku. Znałem się z nim tylko trzy lata, ale wyrzuty sumienia, jakie towarzyszyły mojej duszy, były tak silne, jakby to była znajomość od narodzin. Zabiłem go. Zamordowałem. Jego krew już na zawsze pozostanie na moich rękach. Tajemnica odejścia dzielona między mną, a duchem... Czyż to nie brzmi komicznie? Może gdyby nie ten wypadek byłbym teraz militarną chlubą swojej rodziny. Może Wiliam dałby mi w końcu spokój i nasze relacje znalazłyby się na jakimś dobrym poziomie? Może nigdy nie wsiadłbym na konia oraz miałbym wszystkie zwierzęta gdzieś? Raczej na te rozważania nigdy nie znajdę porządnej odpowiedzi. Do tych wszystkich pytań, pozostaje mi jedynie dodać kolejne "Może", na które nie wypłynie żaden statek. Już od ponad godziny leżałem w łóżku rozmyślając tylko o jednym i tym samym. Pewnie gdyby nie zegar wiszący na ścianie i Madeleine, która budziła mnie każdego dnia, całkowicie straciłbym beznadziejne poczucie czasu.
- Nie jesteś w humorze Leonardzie? - słodki głos francuski, rozlał się po pomieszczeniu niczym szklanka wody, gotowa wsiąknąć w dywan w dosłownie kilka sekund - Dzisiaj na śniadanie serwujemy amerykańskie naleśniki - oznajmiła mi, na co mimowolnie się skrzywiłem. Mogę tu spędzić nawet dwa lata, a i tak będę reagował tak samo na wszystko co związane ze Stanami Zjednoczonymi - Są dobre, więc na pewno księciu zasmakują.
- Wątpię, wolę już klasyczne - podniosłem się do siadu, co pomogło mi jeszcze bardziej, w rozbudzeniu zaspanego organizmu - A czy ja mam kiedyś humor? Uśmiech raczej nie pasuje do mojej twarzy - skomentowałem jej pierwsze pytanie, nie zwracając najmniejszej uwagi na padający za oknem śmiech.
- Pasuje, ale musisz przestać być takim gburem - mruknęła, stawiając tackę z jedzeniem na niewielkim stoliku nocnym - Radzę księciu dziś się dobrze ubrać, temperatura na dworze sięga do minus dziesięciu stopni - wyrecytowała komunikat, a następnie zniknęła gdzieś za mahoniowymi drzwiami, skazując mnie na ponowną samotność. Słysząc oraz czując głośne pomrukiwanie w swoim brzuchu, spojrzałem niechętnym wzrokiem w stronę pancakesów. Już na pierwszy rzut oka nie wyglądały zbyt dobrze. Cała ich powierzchnia była oblepiona płynnym miodem, dlatego na moim języku zawitał już wyimaginowany, zbyt słodki smak. Jeśli się nie zrzygam, gdy to zjem, to będzie dobrze - pomyślałem, wycinając skrawek pulchnego ciasta, które po pięciu sekundach znalazło się w moich ustach. Chyba nie będzie dzisiaj śniadania - dorzuciłem szybko, o mało nie wypluwając tego ohydztwa z ust. Zdecydowanie nienawidzę Ameryki - fuknąłem, nie mając pojęcia co jeszcze ma przynieść dzisiejszy dzień.
➼➼➼➼➼➼➼

W akademii pojawiłem się dopiero koło godziny jedenastej. Wnerwiony na niewielkie korki powstające na obrzeżach Durham, zatrzasnąłem drzwi granatowego BMW, a następnie energicznym krokiem udałem się w stronę stajni, przeznaczonej dla koni prywatnych. Miałem ochotę na porządny trening z Royalem, z którym powoli dochodziłem do wspólnego taktu. Rudy ośmiolatek był nieco upierdliwy, ale z czasem dało się do tego przywyknąć. Mój i tak zniszczony już humor, pogorszył się jeszcze bardziej, gdy zobaczyłem, jak jakaś pstrokata dziewucha bezczelnie molestuje mojego głównego konia! Nie mogąc znieść takiej zniewagi, zatrzymałem się kilka kroków za nią.
- Co robisz?! - wysyczałem przez zaciśnięte zęby, a jej ręka automatycznie cofnęła się od gniadego łba.
- Głaszcze konia - odpowiedziała z niewielkim zdziwieniem, poprawiając po raz ostatni grzywkę zadowolonego holsztyna.
- Głaszczesz?! Nie widzisz do cholery, że koń prywatny?! - nie posiadałem się ze złości, dzięki czemu moja twarz przybrała kolor soczystego pomidora, czy tam jak kto woli buraka.
- Widzę, polecam na uspokojenie kilka głębokich wdechów - posłała mi delikatny uśmiech - Miłego dnia, bella - pomachała mi na pożegnanie, udając się w stronę wyjścia ze stajni. Przewracając na to oczami, przywitałem się z rozbudzonym Attackiem, który wyżerał ze swojego żłobu resztki pokrojonej marchwi. Nie chcąc mu przeszkadzać, zajrzałem do drugiego boksu, przy okazji nadeptując na coś metalowego. Zdziwiony tym zjawiskiem, cofnąłem swoją stopę, aby móc ujrzeć kawałek znajomej mi blachy.
- No proszę, proszę - rzekłem sam do siebie, podnosząc znalezisko z ziemi - Tony Blake... - przeczytałem na głos, przypisując nieznajomemu mężczyźnie funkcję ojca, bądź brata kurduplowatej dziewuchy. Chowając "pamiątkę" gdzieś w odmętach swojej kieszeni, postanowiłem na nowo odnaleźć rockową, czy kij wie co ona ma tam w głowie lisiarkę. Robię się stanowczo zbyt miękki - z taką oto myślą, zacząłem spacer po terenach ośnieżonej akademii.

Noah pierdoło, podpasko, tamponie?
Przemęczyłaś mnie :c 
750 słów. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz