Wymiana stenwanty nie jest czasochłonnym zajęciem, więc bosman powoli kończył pracę. Jeden z pomagających mu chłopców spojrzał ukradkiem na licznik przebytej przeze mnie odległości.
— Przebyła... — przerwał, gdy na mnie spojrzał. — Pani przepłynęła trzydzieści tysięcy mil i nie wymieniała want? Przecież to bardzo ważne.
— Marco, nie przeszkadzaj pani. — odezwał się bosman. — A to była nowa wanta.
Na ciemnej od słońca i genów twarzy chłopca ukazał się drobny smutek i strach.
— Kurs kolizyjny w nocy z małym jachtem, nieoświetlonym. Na samym środku morza, zwyczajnie zły los.
Chłopiec spojrzał na mnie, jakby nadal nic nie rozumiał. Uśmiechnęłam się lekko.
— Jak pani dopłynęła do portu?
— Na wprost, jakoś mi się udało. Gdy dotrzesz do brzegu, zawsze znajdzie się ktoś, kto zechce uratować twoją łódź za pieniądze — uśmiechnęłam się, wzruszając ramionami. — À propos, muszę zostawić tutaj mój jacht, znajdzie się ktoś, kto go przecumuje z pirsu gościnnego, na dwudziesty pierwszy?
Bosman kiwnął głową, nie spoglądając na mnie. Uznałam, że to dobry moment, aby się trochę poprzechwalać.
— Tak naprawdę, przepłynęłam jakieś 230 tysięcy mil. Licznik szwankuje po stu.
Zeszłam pod pokład, aby spakować do worka żeglarskiego niewielką ilość rzeczy, jaka tam była. Zastanawiałam się przez chwilę nad dziennikami jachtowymi. W końcu delikatnie ułożyłam grube bruliony w torbie. Na dnie leżały stare ubrania, bielizna. Nie zabierałam nic w swoją podróż, bo nic nie miałam.
Niewiele zastanawiając się nad słusznością swojej decyzji, postanowiłam zacząć od nowa. Wyrzuciłam z worka wszystko i włożyłam tam jedynie rzeczy kupione przed chwilą.
Wyjęłam drżącą ręką metalowy przedmiot z kieszeni spodni. Może mi się jeszcze przydać. Nie powinnam. Złączył wantę z pokładem, uratował mnie nie pierwszy raz.
Ułożyłam go delikatnie pod blatem stołu, gdzie znajdowało się wiele innych przyborów przydatnych do nawigacji papierowej.
Zarzuciłam worek na plecy i szybko wyszłam, zamykając za sobą zejściówkę, abym nie mogła zbyt szybko tam wrócić.
Stałam niedaleko nowej wanty. Błyszczała o wiele jaśniej niż reszta. Zmatowieje od wiatru, zanim zdążę ponownie wejść na pokład.
Zauważyłam nadlatującą Barbarossę. Pozwoliłam jej się oddalić, gdy przycumowaliśmy do brzegu. Ona też potrzebuje chwili na oswojenie się z sytuacją.
Bosman pakował swoje narzędzia do skrzynki.
Odwróciłam się w kierunku lądu i oddalając się od masztu, postawiłam pewny krok. Mężczyzna złapał mnie za ramię. Jego uścisk był na tyle mocny, że mogłabym go nazwać bólem. Zacisnęłam oczy, zatrzymując się. Uścisk na mojej ręce oznaczał świadomość. Wiedział, że mogłabym się z łatwością wyrwać. Znałam tylko jedną osobę, która mnie nie lekceważyła.
Odwróciłam się gwałtownie, porzucając jakikolwiek swój wdzięk i przeszukiwałam twarz starego marynarza. Na mojej ukazał się gniewny grymas – jego oczy były piwnej barwy. Byłam zła na siebie, na ciągłą nadzieję.
Bosman zreflektował się, przepraszając i spojrzał na wantę.
— Co się naprawdę stało? — patrzyłam na niego w milczeniu. Nie miało sensu udawanie zdziwienia. — Musisz mieć radar. Pływanie samemu bez radaru to samobójstwo. Jest Pani rozważna... i jeszcze teraz przerywa rejs?
— Po pewnym czasie, każdy ma ochotę na samobójstwo.
Spojrzał na mnie z głębokim zdziwieniem wyrytym na twarzy.
— Ale ja nie. — uśmiechnęłam się lekko. — Zaczyna mnie to martwić.
~ ~ ~
Cieszyłam się, że klacz była jeszcze na trawniku, gdy przyjechałam. Chciałam zobaczyć, jak wchodzi do przyczepki. I choć zakładałam jedną z gorszych wersji, przeliczyłam się.
— Młody, wiesz, co to oznacza — mężczyzna z padoków powiedział do chudego chłopaka.
— Przynajmniej wyjedzie stąd ten demon.
Właściciel stajni popatrzył na niego surowo, prawdopodobnie dlatego, że byłam w zasięgu słuchu. Nie wpłynęłoby to jednak na moją decyzję.
Ostatni raz widziałam konia pięć lat temu, ale również pięć lat temu potrafiłam z koniem rozmawiać. Znam wiele innych języków, ale tego nie pomylę z żadnym z nich.
Postanowiłam nie być obiektem złego wspomnienia pięknej klaczy, więc ładowaniem jej do środka zajęła się ta dwójka.
Okazało się to złym pomysłem, gdy zobaczyłam, że zabierają się do niej z ogromnym dystansem i siłą.N ieodpowiednim byłoby stwierdzenie, że klacz jest delikatna, ale przydałoby jej się parę pieszczot.
Z całego zamieszania związanego ze wpychaniem konia do przyczepki chłopak miał zdartą skórę na lewej ręce, a właściciel był bliski pokopania, mimo to, nadal byłam pewna swojego wyboru.
Poszliśmy do biura, a chłopak pilnował konia. Klacz prędzej mogłaby pilnować tego chłopaka, jednak nie to było istotne.
Podpisałam, co miałam podpisać. Koń, jak na konia był tani. Najtańsze konie często okazują się najlepszymi. Są po prostu niepozorne. Potrafią nie tylko wygrać konkurs, ale też podbić serca widowni.
Upewniłam się, że mój koń jest bezpieczny i zatrzasnęłam tylne drzwi auta, za którymi znalazł się mój worek. Obeszłam auto dookoła i usiadłam za fotelem kierowcy. Bardzo nie lubię jeździć z przodu.
— Jak ma na imię? — powiedziałam, obawiając się, że mężczyzna nie dosłyszy mojego cichego pytania w związku z warkotem silnika. — Daliście jej imię, prawda?
— Nie.
Popatrzyłam na niego bez wyrazu, właściwie nie dziwiłam się temu tak bardzo, jak powinnam. Nie miała paszportu, była nic niewarta dla tych ludzi. W hodowli nie ma czasu na imiona.
Nie miałam ochoty, ale zaczęłam kombinować nad jakimś imieniem. Koń, którego zostawiłam na Korsyce, nazywał się Sir Elton. To dobry partner dla damoisele Élisabeth. Ja do niego mówiłam Johnny, bo zachowywał się jak tancerz z filmu. Ruszał się z niebywałą gracją, płynąć gładko podczas ruchu każdej z nóg. Wyglądał obłędnie, ruszał się znakomicie i jeszcze skakał wysoko, ze znakomitym baskilem. W dodatku moja rodzina go uwielbiała, bo był prezentem urodzinowym od księcia brytyjskiego. Powiedziałam na którejś kolacji, dość nierozważnie, że chciałabym zbudować z jakimś koniem więź, żeby mieć z nim wspomnienia. „Osiągniesz to tylko z dzikim koniem. One szukają przewodnika. Wymaga to wiele pracy, ale one potrafią kochac” po raz pierwszy tamtego wieczoru odezwał się czternastoletni książę. Jedyny, który mnie zrozumiał, sprezentował mi dzikiego ogiera, a ja jakoś sobie z nim musiałam poradzić.
Samochód zatrzymał się przed szeroką bramą. Mogliśmy wjechać głębiej, ale zważając na to, jak mało miałam rzeczy, nie stanowił dla mnie problemu krótki spacer. Założyłam również, że bezimienna klacz doceni możliwość obwąchania każdej kępki trawy po drodze.
Weszłam do przyczepki, chcąc samodzielnie ją tutaj wyprowadzić. Obwąchała moją dłoń, zapewne kojarząc z tamtą Panią na padoku. Pozwoliła mi się pogłaskać po szyi. Ucieszył mnie fakt, że podobają jej się pieszczoty.
Odwiązałam ją, jakby miała zamiar wyskoczyć z przyczepki, gdy ta tylko się otworzy. Tak się też stało, ale nie uciekła daleko. Wybiegłam za nią, a ona okrążyła mnie kilka razy z emocji. Pożegnała nagły przypływ energii i zaczęła się nerwowo rozglądać.
Papuga, która po zatrzymaniu się auta poleciała zlustrować teren, wylądowała na moim ramieniu, co niespecjalnie spodobało się klaczy. Cieszę się, że jej poprzedni właściciel był na tyle mądry, aby zostawił mi klacz na lonży. Koń dwukrotnie wspiął się i nacierał na mnie, co spowodowało również niespokojne zachowanie Barbarossy.
— Ay caramba — skwitowała, choć nic wielkiego się nie stało...
Mężczyzna podał mi mój worek, który zarzuciłam na plecy i po chwili odjechał. Klacz parsknęła, patrząc w stronę auta.
— Ja też nigdy tu nie byłam. — powiedziałam do niej, czego najwyraźniej się nie spodziewała, bo postawiła uszy. — Spędzimy tu sporo czasu. Jesteś zdana na mnie.
Klacz zarżała wesoło, a ja wskazałam jej palcem, aby przeszła przez zdobione wrota.
Zgodziła się na to i podążyłyśmy we trzy dość długą ścieżką w kierunku jasnej willi wyglądającej na centrum ośrodka.
Naprzeciw wyszła mi kobieta pewnie stąpająca w dół schodów. Wyciągnęła do mnie rękę, a ja odwzajemniłam gest, odkładając wcześniej worek na ziemię.
— Witam, nazywam się Elena — na jej twarzy widniał przyjazny uśmiech, ale jej oczy powędrowały w stronę Barbarossy. — Jestem właścicielką Magic Horse Academy. Rozumiem, że to z Panią rozmawiałam wcześniej przez telefon?
— Owszem — potwierdziłam. — Oto... no właśnie, przez pięć lat nikt jej nie nadał imienia.
— Doprawdy? — spojrzała na klaczkę, ukrywając niepewność. — Czyli najpierw musimy się skierować do stajni. Słyszałam, że przybywa Pani z wybrzeża?
— Do wybrzeża raczej mi daleko. To wszystko jeden wielki przypadek, ale wygląda na to, że trochę tutaj zabawię.
~ ~ ~
Spojrzałam na moją klacz, która była krzyżówką bezsensowną. Przytłumione wieczorne światło nadało jej idealnie białej barwy i blasku.
— Wyglądasz jak śnieg. Jak lód. Nieskazitelny.
Przerzuciłam wzrok na inne konie, zauważając, że żaden z nich nie jest w ten sposób rozjaśniony.
— North-West Passage. To najtrudniejszy szlak morski, przez piękną i mroźną Arktykę — uśmiechnęłam się do klaczy, głaszcząc ją za uchem. — Ty będziesz dla mnie większym wyzwaniem.
Trafiłyśmy do boksu, gdzie zdjęłam jej kantar I zamknęłam za sobą drzwi.
Pani Elena zaproponowała mi kawałek kredy, którym napisałam ozdobne litery na drzwiach:
„ NW Passage
Uwaga ~ posiada mrożące spojrzenie
nie zbliżać rąk i jedzenia”
— Będę ją sama karmić — powiedziałam do właścicielki. — Niech się oswoi z tym miejscem. Mogłaby mnie Pani zaprowadzić do pokoju? Właściwie ostatniej nocy praktycznie nie spałam.
~ ~ ~
Nie należę do najlepiej śpiących osób, od kiedy wyszłam z pałacu i do niego nie wróciłam. Wcześniej sypiałam całe dnie, ostatnio nierzadko się zdarza, że nie zmrużę oka w ciągu doby. Co najciekawsze nie wpłynęło to na moje samopoczucie w żaden sposób.
Odepchnęłam się lekko nogą i zasnęłam.
Pewnie odziedziczyłam to po Napoleonie.
Partie 3 de 3
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz