Dwa tygodnie, które spędziłem w szpitalu bardzo odbiły się na mojej kondycji. Nie byłem już taki ruchliwy i szczerze mówiąc to bardzo się rozleniwiłem. Z każdym dniem ból głowy oraz wymioty ustawały coraz bardziej, aż w końcu jeden z białokitlowców zezwolił mi na powrót do domu. Ta... Do domu... Ojciec jak to usłyszał posłał mi lekki uśmiech oświadczając, że po dwóch dniach i tak będę musiał wrócić do akademii, gdzie będę musiał nadrobić stracony wcześniej materiał. Pewnie spytacie dlaczego po dwóch dniach? Mianowicie Mattowi włączył się czujnik ojcostwa, mówiący mu, iż należy spędzić ze mną nieco więcej czasu niż zwykle. Było to całkiem miłe z jego strony, ale muszę przyznać, iż czasami grubo przesadzał. Wracając jednak do teraźniejszości. Siedząc na grafitowym parapecie, raz po raz przewracałem cienkie strony książki chcąc dowiedzieć się więcej o historii bohatera ukrytego pod tytułem powieści Stephena Kinga "To". Dochodziłem właśnie do czarnego numeru pięćset sześćdziesiąt dwa, gdy przez niewielką szczelinę między drzwiami, a podłogą wśliznęło się fioletowe opakowanie Milki, która przez ostry poślizg spadła z dwóch schodków prosto pod oblane czernią łóżko.
Co to znowu ma niby być? - pomyślałem opuszczając miejsce swojego spoczynku, aby móc wygrzebać spod posłania twardą jak kamień słodycz.
Próbują mnie otruć czy co? - zdziwiony tym zjawiskiem obejrzałem całą tabliczkę czekolady w oczekiwaniu jakiś nierówności bądź odklejeń, które mogłyby wskazywać na wcześniejsze odpakowanie żywności. Na szczęście, bądź nieszczęście niczego takiego nie znalazłem. Nie chcąc zbytnio zadręczać się tym tematem, położyłem dany mi prezent na szafce nocnej, mając nadzieję, że żadna niespodzianka mnie już dzisiaj nie czeka. Miałem już ochotę wracać ponownie na swój parapet, dający mi wspaniały wgląd na tętniące jeszcze zielenią pastwiska, aż nagle do mojego pokoju bez pytania wbiegł Jay, który z powodu szybkiego biegu, ledwie łapał oddech.
- Łoł, łoł spokojnie - próbowałem go uspokoić od narastającej w nim szarży emocjonalnej - Oddychaj... Po co do mnie biegłeś? Przecież wiesz ze nie mam zamiaru wychodzić z pokoju - mruknąłem przecierając swoje nieskazitelnie czyste czoło.
- Ta Irma dostała swojego konia! Czaisz? Skąd ona miała na to kasę, skoro jej stary to pijak? Pewnie skądś ukradła - zatarł ręce jak postać z bajki animowanej - Ale kręciła się przy niej jakaś baba - mówiąc to nabrał małych wątpliwości, a w jego sercu zasiała się dość spora niepewność.
- Może ktoś ja po prostu adoptował? Niektórzy lubią mieć na głowie duże bachory, niż jakieś tam nowo narodzone szczeniaki - wytłumaczyłem kierując się w stronę łazienki, gdzie powinna znajdować się niewielka apteczka, w której potajemnie ukryłem jedne ze swoich leków. Nigdy nie miałem jakoś problemów ze zdrowiem, lecz ostatnimi czasy nieprzyjemne kłucie serca zaczynało złośliwie uprzykrzać mi życie - Zaraz wracam - zatrzasnąłem mu przed nosem drzwi, a następnie jednym ruchem nadgarstka, odkręciłem plastikowy dekielek, aby móc wydostać ze środka fiolki jedną, białą tabletkę, która wylądowała prosto w moim przełyku. Odkładając wszystko na swoje prawowite miejsce, postanowiłem jeszcze przemyć twarz zimną wodą, a po jej starannym wytarciu, opuściłem szarawą łazienkę, pokazując się na nowo postaci Jay'a. Oczywiście ta wredota jak zwykle musiała przejrzeć mi już całego laptopa, jakby się obwiał, że sięgam do niezalecanych przez moją matkę treści - A gdyby tak przetestować to nowe konisko? - zamyśliłem się na głos, opierając się plecami o odświeżoną ścianę, niedawno malowanego pokoju.
- Tego Touch Downa? Pewnie beznadzieja... Jak chcesz się połamać to śmiało - zaśmiał się cicho, na co przewróciłem jedynie oczami.
- Nie marudź tylko idź po jego sprzęt. Sam zdecyduje czy ta szkapa ma na parkurze
jakieś szanse.
Irma? :3
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz