– Dzień dobry. Czy wie pan coś o tabliczce dla Danse Macabre? – spytałam, gdy skończyli już rozmawiać, a ten na chwilę się zamyślił, po chwili opowiadając.
– Wydaje mi się, że mam jakieś w torbie – pokazał mi gestem, abym poszła za nim, w kierunku ławki, na której leżała sportowa torba z Adidasa. Otworzył ją, a ja byłam w stanie dojrzeć, co znajduje się w środku. Było tam mnóstwo kartek i karteczek, zmiętych świstków papieru, wygladających na całkowicie bezużyteczne, ujrzałam nawet przerwany, ubłocony kantar na źrebaka, połowę czapraka z drugą, ale wyprutą, kilka zakurzonych szczotek, a między tym wszystkim, na samym dnie, spoczywały trzy końskie tabliczki, dwie z zupełnie nieznanymi mi imionami, ale jedna bez wątpienia należała do mnie. Czarno na białym, schludnym pismem opisana został linia, z której klacz pochodzi, jej imię oraz moje, zaraz po „właściciel:”. Odebrałam ją, przepełniona dumą, po czym wycofałam się, dziękując. Czym prędzej uciekłam z toru, aby nie zostać stratowaną przez zwierzęta, nieco później znajdując się już pod drzwiami stajni, z której wydobywało się światło. Niedaleko dojrzałam nawet mało pomocnego chłopaka, więc podeszłam do niego, zakładając ręce na piersi.
– Bardzo ci dziękuję za pomoc, bez ciebie nie dałabym sobie rady – uśmiechnęłam się fałszywie i bez cienia entuzjazmu, wystawiając mu przed oczy zdobytą tabliczkę. On także odwzajemnił uśmiech, nieprzyjemny i pełen kpiny.
– Do usług. Beze mnie dalej byś się tułała bezsensu – podsumował, a ja uniosłam prawą brew.
– Doprawdy? Nie nazywam czasu spędzonym z koniem, bezsensownym, ale jak wolisz – powiedziałam, odwracając się i odchodząc. Chyba się nie polubimy?
Pierwszy dzień czegoś nowego zwykle wiązał się z nowymi przyjaźniami i antyprzyjaźniami, ale żeby tak szybko znaleźć sobie jakiegoś wroga, to już powinien być wyczyn. Nie spodziewałam się fajerwerek i przyjęcia powitalnego, ale myślałam, że ludzie tutaj, skoro przebywają ze zwierzętami, są nieco bardziej empatyczni, a przynajmniej tacy powinni być.
Weszłam do stajni, po czym przymocowałam tabliczkę na specjalny klej, po upewnieniu się, że jest zamontowana równo. Danse Macabre podniosła łeb, zaciekawiona, gdy tylko zobaczyła, że coś się wokół niej dzieje, zawsze taka była, więc odetchnęłam z ulgą, gdy niezbyt zmieniła się po przyjeździe w nowe miejsce, w końcu mogłam spodziewać się naprawdę wielu rzeczy, czyż nie? A ona tymczasem w spokoju chrupała siano, stojąc w kącie, była w pełni odprężona, z jedną nogą ugiętą i rozluźnionymi mięśniami.
***
Następnego dnia zerwałam się rano na śniadanie, a raczej obudził mnie natrętny dźwięk dzwoniącego budzika. Wstałam za pierwszym razem, bo wiedziałam, że zaśpię, gdy tylko go wyłącze, a wolałam tego uniknąć. Nie chciałam nikomu podpaść już pierwszego dnia, to mimo wszystko nie było w moim stylu. Zeszłam na śniadanie, gdzie zjadłam porcję zwykłych, słodzonych płatków owsianych, a następnie pokierowałam się w stronę stajni. W środku był jakiś chłopak, przygotowujący swojego konia na trening, ale to nie z nim byłam w grupie. Z tego co wiedziałam, byliśmy we dwoje - ja i niejaki Hache, którego imię i nazwisko brzmiało hiszpańsko, a ten ktoś tutaj wcale nie miał typowej, latynoamerykańskiej urody, był biały jak kartka papieru. Wyprowadziłam Macabre z boksu, przywiązując do koniowiązu. Wierciła się niespokojnie, gdy ją czyściłam, a potem siodłałam, dwa razy wyrywając łeb, gdy próbowałam włożyć wędzidło podwójnie łamane do jej pyska. Przebrana, skierowałam się na ujeżdżalnie, gdzie rozstawione były przeszkody z wczoraj, a ktoś rozstępowywał właśnie swojego konia - mój kolega z grupy. Gdy tylko zobaczyłam jego twarz, poczułam niewymowne uczucie chęci zwrócenia dziesiejszego śniadania, ale ograniczyłam się tylko do przewrócenia oczami na jego widok. Wdrapałam się na grzbiet Macabre, ruszając stępem na luźnej wodzy, która miała za zadanie jedynie wskazać kierunek, wciąż będąc oddaną. Po kilkukrotnych ustępowaniach, przestawieniach zadu i łopatek, gdy klacz rozluźniona opuściła łeb, przeszłyśmy do kłusa, wykonując sporo kół, wolt, półwolt, wężyków i zmian kierunku w pełnym siadzie. Zaczęłyśmy pracę na drągach, kiedy na plac weszła trenerka. Uzgodniliśmy z nią kilka spraw, rozprężyliśmy konie do końca i zaczęliśmy skoki od osiemdziesięcio centymetrowej stacjonaty ułożonej kilka fuli od oksera o tej samej wysokości, będącego pod delikatnym kątem. Wykonaliśmy kilka najazdów, w raz z tempem dodając na wysokości i ilości przeszkód, aż w końcu ustawiony został pełny parkur składający się z sześciu przeszkód, których wysokości wahały się od dziewiędziesięciu do stu dziesięciu centrymetrów. Macabre chodziła dziś wyjątkowo dobrze, przy tym szlachetnie wyglądając. Pieniła się, a szyja mieniła w słońcu od potu, ja zresztą także byłam wykończona, ale brnęliśmy w to dalej. Pierwszą przeszkodę pokonała wzorowo, z idealnym zgięciem, skoczyła zebrana i z podstawionym zadem. Niestety, czwarta stacjonata nie poszła już dobrze - brak impulsu wywołał „położenie się” na łydce, a wpędzona w przeszkodę klacz zrzuciła praktycznie wszystkie drągi, mocno hamując, przez co wyleciałam na jej szyję, uderzając się w głowę. Zmrużyłam oczy z bólu,po chwili odzyskując rezon. Trenerka dawała mi rady, naprawiając przeszkodę, kazała mi najechać na nią po raz drugi, co zrobiłam - strąciliśmy jednego drąga, ale nie upadłam tak, jak wcześniej. Za trzecim razem pokonaliśmy przeszkodę niemal bezbłędnie, po czym zakończyłam skakać parkur. Poluzowałam popręg i wzięłam się za rostępowanie Macabre,
uważałam, że poszło nam dzisiaj nieźle. Chłopak także ukończył trening, a po piętnastu minutach oboje zeszliśmy z koni, aby je odprowadzić, niedługo mieliśmy kolejny trening.
– Zaczekaj – usłyszałam za moimi plecami, gdy rozpinałam toczek. Moje brwi powędrowały do góry, gdy ujrzałam Hache.
Hache?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz