10.23.2018

Od Rekera cd. Irmy

Odkąd Jay na nowo zawitał do mojej codzienności, zacząłem powoli przywykać do tego dziwnego miejsca, w którym każdego dnia czegoś ode mnie wymagano. Salvatore tak samo jak i ja nie znosił nudy, dlatego zwykle staraliśmy się ubarwić nieco zajęcia tym wzorowym uczniakom, którzy chyba sądzili, że zawsze trzeba podporządkowywać się nauczycielom. Jeśli chodzi o ojca bądź matkę to nie odezwali się do mnie ani słowem odkąd wylądowałem w innym Stanie. Może chcieli bym przywyknął do sytuacji kiedy ich nie ma? Albo po prostu mają mnie centralnie gdzieś? W końcu dla nich to jeden kłopot mniej. Nie muszą już wydawać pieniędzy na moje zachcianki, wyżywienie, czy tam ubrania. Moja rodzina była bardzo zamożna oraz bardzo rozpoznawalna nie tylko w USA, lecz także dzięki swojej działalności, w Europie i Azji. Miało to dużo plusów, ale i sporo minusów. W sumie to aż tak bardzo nigdy nie szastaliśmy pieniędzmi na prawo i lewo, co pozwalało nam na dobre prowadzenie biznesu oraz wspinanie się na sam szczyt. Odchodząc jednak od tematu dotyczącego mojego nazwiska... Wraz z moim przyjacielem, przechadzaliśmy się właśnie, jedną z alejek sklepowych, przeglądając zawartość wypchanych po brzegi półek, które wręcz uginały się pod ciężarem tabliczek czekolady, nakrapianych ciastek i innych tego typu słodyczy.
- Kupmy Milkę na spółę to nam starczy na dwa tygodnie - mruknąłem wyczuwając w przedniej kieszeni spodni niecałe dziesięć dolarów - Nie dostałem swojej wypłaty od ojca... Chyba się na mnie pogniewał - westchnąłem niechętnie wpatrując się w fioletową krowę prezentującą jeden z moich ulubionych smaków zwący się "Chips Ahoy!". Wyglądała tak zachęcającą, że nim się obejrzałem, znajdowała się już w moich rękach.
- A mnie o zdanie nie zapytasz? - prychnął urażony gapiąc się na duże opakowanie Oreo - Od czekolady szybciej psują się zęby! Lepiej zjedzmy jakieś ciacha - uśmiechnął się sam do siebie w gotowości capnięcia w dłoń niebieskiego kartonika. Miał już dalej ciągnąć swoją wypowiedź na temat jak źle będziemy wyglądać za kilka lat jak będziemy się obżerać ciągle czekoladą, aż nagle, ni stąd, ni zowąd wleciała w nas rozpędzona Irma, której ciężar poleciał głównie w moją stronę. Była czymś najwidoczniej przerażona, ponieważ jej rozbiegany wzrok skakał po moim ciele jak po parzącym węglu, od którego gwałtownie się odsunęła. Chcąc na nią krzyknąć, zabrałem sporą dawkę powietrza do swoich płuc, ale nie zdążyłem wykonać swojej misji na czas, bo coś strasznie mnie zamroczyło. Głośny pisk odseparował mnie od rzeczywistości stawiając przed oczami głęboką plamę czerni. Potem odebrano mi już wszystko. Węch, słuch, dotyk, wzrok, a nawet smak nie potrafiły przebić się przez grubą warstwę ślepej ciemności. Starając się zaufać Boskiemu Planowi, powoli wyciszałem swój organizm, który pod wpływem moich działań odciął mnie już całkowicie od świata żywych, ale też i martwych.
〄〄〄〄〄
Kiedy otworzyłem swoje oczy przywitała mnie światłość bieli, lecz ku smutkowi, niektórych osób jeszcze nie umarłem. Ból rozsadzający moją czaszkę od środka był na tyle nieznośny, że moja wyobraźnia zaczerpnęła wizji jej rozsadzenia. Starając się zgiąć szyję pod odpowiednim kątem, nagle przed swoim narządem wzroku mignęła mi postać elegancko ubranego faceta. Zdziwiony, nadstawiłem swego karku ciut mocniej, aby przyjrzeć się mu uważniej. Jak się okazało był to mój ojciec, który pogrążony w ponurym nastroju, przyglądał się kolorowi szpitalnych płytek. 
- Tato? - mruknąłem cicho, zaciskając oczy w wąską linię - Tato - dodałem z lekką irytacją, gdy czarnowłosy nie chciał zareagować na mój łagodny odzew.
- Reki? - otrząsnął się jak z szoku po wypadkowego - Dzięki Bogu! Już myślałem, że wpadłeś w śpiączkę... Nieźle oberwałeś od tamtego jełopa - przyjrzał się uważnie mojej głowie, jakby była najciekawszym eksponatem świeżo otwartego muzeum.
- Nie mówić tak głośno - złapałem się za łepetynę próbując przycisnąć ją do swojej piersi - Wymiotować - wystękałem ostatnim tchem, zanim zwróciłem całą zawartość żołądka do błyszczącej na wszystkie stron świata, nerki. Ohyda - pomyślałem wlepiając bezmyślnie wzrok w granatową rękawiczkę jednego z przyjmujących tutaj doktorków. Muszę przyznać, iż facet miał dobry refleks, aby tak szybko zapobiec naturalnej bombie biologicznej, która miała zawitać na białym prześcieradle zmienianym co przybycie kolejnego pacjenta.
- Przynajmniej nie ma krwi - skwitował zadowolony nieznajomy, po czym bez wahania powoli ułożył mnie wygodniej na łóżku - Ale szybkiego powrotu do domu mu nie wróżę... Wstrząs mózgu nie mija z dnia na dzień - zwrócił się tym razem do mojego ojca, który z wielką powagą zatwierdził jego słowa, twierdzącym ruchem głowy. Po szybkim badaniu polegającym na sprawdzeniu reakcji moich źrenic oraz nerwów, mogłem z powrotem wrócić do bezwładnego leżenia przerywanego nieustannymi nudnościami.
- Przepraszam - mruknąłem nie wytrzymując panującej dookoła, duszącej ciszy - Nie powinienem się tak wtedy zachować... Ale dobrze wiedziałeś, że nie chce wyjeżdżać - dodałem widząc malujące się na jego twarzy niezrozumienie.
- Ale wyszło ci to na dobre - pstryknął mnie ostrożnie w bolący nos, który na całe szczęście nie był złamany - Teraz masz ze sobą Jaya to nie powinno być aż tak źle... Nie gniewam się na ciebie więc już się nie smuć, bo tak ciężej dojść do zdrowia - posłał mi barwny uśmiech, który natychmiastowo odwzajemniłem.
- Dziękuję Tato.

Irma? ;3

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz