– Otworzę przyczepę – usłyszałam niski głos Matthewa, pięćdziesięcioletniego, dobrego przyjaciela babci, który na jej polecenie miał mi pomóc w dostaniu się tutaj. Czarny trailer błyszczał w słońcu, a Danse Macabre wykłusowała z gracją z jego wnętrza, gdy tylko rampa opadła na ziemię. Matt próbował ją nieporadnie uspokoić, ale postanawiałam mu nie pomagać dopóki nic takiego się nie działo.
W końcu drzwi białego, bogato zdobionego domu się otworzyły, a ze środka wyszła długonoga brunetka z włosami do połowy pleców. Na jej obliczu byłam w stanie policzyć kilka pojedynczych zmarszczek, co dowodziło o jej wieku.
– Witaj, ty musisz być Liliane! – krzyknęła, będąc w pobliżu, a ja skinęłam głową, wyjmując ręce z kieszeni, jak uczyła mnie babcia. – jestem Elena Lasamarie, właścicielka akademii – uśmiechnęła się. – pokażę ci stajnię, żebyś mogła zostawić konia i jego rzeczy.
– Jej – poprawiłam ją, na co odpowiedziała tylko „oczywiście". Wzięłam uwiąz przypięty do czarnego, skórzanego kantara z metalową ramką zdobiącą nachrapnik, na której pochyłym pismem wyryte było „Danse Macabre". Klacz przebierała niespokojnie nogami, grzebiąc podkutymi kopytami w asfalcie. Matthew w tym czasie wziął dwie metalowe skrzynie na kółkach, w których ułożony był drogi, wypastowany sprzęt konia. Kroczył kilka metrów za końskim zadem,
rozmawiając jednocześnie z babcią przez telefon, ciekawska kobieta. Musiała mieć relację zdawaną na bieżąco.
– To boks twojej klaczy. Jeszcze nie ma przybitej tabliczki z imieniem, musisz ją odebrać wieczorem, ktoś na pewno przekaże ci co i jak – powiedziała, rozsuwając drzwi boksu. Zauważyłam wyścielony len na jego podłodze, na co skrzywiłam się nieznacznie. Macabre miała w zwyczaju go podbierać, a następnie podjadać, przez co bałam się, że wywoła to kolkę, może niepotrzebnie, jednak przezorny ubezpieczony, prawda? Miałam nieodparte wrażenie, że spożyty len może spuchnąć w przewodzie pokarmowym, jak to kiedyś było u kucyka mojej mamy, choć dalej nie wiem,
czy była to prawda. Klacz miała położone po sobie uszy, ale była nadzwyczaj spokojna, więc zamknęłam tylko otwór na łeb, aby nie było niemiłych niespodzianek i udałam się do siodlarni za panią Lasamarie, podziwiając wnętrze. Stajnia wewnątrz wyglądała bardzo elegancko, klimatycznie i schludnie. Wyłożona na ziemi kostka była świeżo umyta i zamieciona, na kremowych ścianach i drewnianym dachu nie było śladu po pajęczynach. Boksy były przestronne i wyglądały na niedawno odnowione, pomalowane błyszczącym preparatem do drewna. Weszłyśmy do siodlarni utrzymanej w jasnych kolorach, podzielonej na kwadratowe stanowiska, domyśliłam się, że każdy miał swoją przegrodę. Ja także taką dostałam, w kącie pokoju, z czterema wieszakami na siodła,
z czego zajęłam dwa, pięcioma na ogłowia z trzema zajętymi oraz półkami na buty. Oficerki, krótkie sztyblety i kilka par skórzanych czapsów znalazło miejsce właśnie na nich, a obok ustawione zostały dwie czarne skrzynie, które umiejscowiłam z pomocą Matta. Chwilę później zostałam sama, nie do końca znałam teren, właściwie to w ogóle nie wiedziałam gdzie co jest.
– Ja będę się zbierał. Babcia kazała przekazać, że na kartę będziesz miała co kilka dni przelewane pieniądze, masz się dobrze zachowywać i do niej dzwonić, ale to chyba wiesz, prawda? W razie problemów pisz do mnie – uśmiechnął się serdecznie.
– Jasne. Dziękuję – wymamrotałam, wkładając ręce w kieszenie bluzy. Matt odszedł, a ja zostałam całkowicie sama, więc postanowiłam jeszcze zajść do klaczy. Pogłaskałam ją między oczami, posiedziałam w boksie kilkanaście minut obserwując jak ta zapoznaje się z nowym otoczeniem i końmi obok, a następnie wyszłam z boksu, a potem stajni.
Szłam asfaltową drogą, co jakiś czas mijając padoki, lonżowniki, karuzele, czy ujeżdżalnie z poustawianymi przeszkodami. Na wielu z nich jeździły aktualnie konie, a z racji, że chciałam dać chwilę odpoczynku mojej klaczy, to i nie wzięłam ją na żadną przejażdżkę, chociaż bardzo chciałam. W pewnym momencie minął mnie wysoki, szybko idący chłopak, który na mnie nawet nie spojrzał, tylko szedł zapatrzony w ziemię, rozmawiając przez telefon i przeklinając na czym świat nie stoi. Pokręciłam tylko głową, odchodząc.
Po kolacji, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, udałam się do stajni, od razu wyhaczając boks klaczy.
– Cześć, Makabro – zaśmiałam się, widząc jej postawione na baczność uszy i wesołe ogniki w oczach. Założyłam jej kantar, oczywiście nie obeszło się bez małej szarpaniny, kiedy to postanowiła podnieść głowę najwyżej, jak tylko się da, robiąc mi na złość, a ja musiałam skakać, any naciągnąć jej materiał na uszy. Przypięłam uwiąz do kantara za pomocą karabińczyka, powoli wyprowadzając ją na korytarz. Wzięłam do ręki przygotowane wcześniej szczotki i szybko przeczyściłam z kurzu sierść klaczy, uprzednio dokładnie składając derkę, którą na sobie miała. Mimo, żd było lato, dzisiejszy wieczór był aż nadto wietrzny. Po wyczyszczeniu i naoliwieniu kopyt ubrałam konia z powrotem w stajenną, czerwoną derkę z czarną lamówką. Wyszłyśmy ze stajni ramię w ramię, równym krokiem, a pysk Macabre spoczywał na moim ramieniu, gdy ta zaciekawiona łaknęła otoczenie swoim bystrym spojrzeniem. Zarżała, gdy tylko zobaczyła innego konia w pobliżu, jednak nie pozwoliłam jej do niego podejść. Obeszłyśmy większość terenu należącego do akademii, a ja byłam w stanie stwierdzić, że wbrew pozorom nie było tak źle, jak się zapowiadało i może będzie w stanie mi się tutaj spodobać? Stukot kopyt odbijał się od ścian, gdy kierowałyśmy się z powrotem do stajni. Na miejscu oporządził klacz, dając jej kolację. Wiedziałam, że prawdopodobnie zrobi to jakiś stajenny, a przynajmniej tak myślałam, dlatego zostawiłam informację na boksie mówiącą o tym, że
Macabre dostała dzisiaj swoją pełną porcję. Musiałam jeszcze załatwić sprawę tabliczki z końskim imieniem, aby następnie przytwierdzić ją na drzwi boksu. Wokół porozwalane były moje rzeczy, dlatego zaczęłam je sprzątać. Szczotki odniosłam,
preparaty zakręciłam i opakowałam, kantar z uwiązem odwiesiłam, na koniec jeszcze poprawiając zapięcia derki. W tym wszystkim nawet nie zauważyłam, że w drzwiach stajni stał jakiś rosły mężczyzna, opierając się nomszalancko o ich framugę. Omiotłam go spojrzeniem w tym samym czasie, co on mnie, a gdy przypomniało mi się, że miałam dzisiaj jeszcze jedną, ważną misję, podeszłam z miłym, choć udawanym uśmiechem na ustach.
– Cześć. Wiesz coś może o tabliczce dla mojego konia? Ktoś miał mi przekazać informacje, ale widocznie mu się odechciało – zaczęłam rozmowę, nie będąc pewna jak zareaguje. I żeby nie było, ta rozmowa nie miała mieć drugiego dna. Ja po prostu chciałam tabliczkę, czy nie tak właśnie było?
<Hache?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz