10.18.2018

Od Rekera cd. Irmy

Mijając kolejny stan oddalający mnie ponownie kilka kilometrów od domu poczułem się strasznie nieswojo. Tyle razy mówiłem ojcu, aby znalazł mi zastępczy klub gdzieś w mieście, ale ten jak zwykle musiał uprzeć się na jakąś biedacką akademie umieszczoną na dodatek w Karolinie Północnej! Gorszego szajsu chyba nie mógł już wymyślić. No chyba, że wywaliłby mnie do Meksyku... Wtedy to bym się już nawet do niego nie przyznawał. Warcząc cicho pod nosem, przycisnąłem ostrożnie boczny przycisk swojego Iphonea X, który na kolorowym wyświetlaczu ukazał mi godzinę osiemnastą czternaście. Pewnie tamte barany już śpią - westchnąłem w myślach wspominają swoich najlepszych kumpli, jakimi byli Tod, Jeason i Patrick. Cała trójka oczywiście należała wraz ze mną do jednej drużyny siatkarskiej oraz jednej stajni, ale jak widać nie było nam pisane zostać razem na wieki, wieków w naszym mieście.
- Reker nie śpij - wesoły głos ojca wdarł się do mojej podświadomości niczym młot uderzający w gwóźdź, na którym ma zwisnąć przestarzały obraz namalowany przez nieznanego nikomu malarza.
- Cicho! - krzyknąłem agresywnie podciągając kolana pod brodę - I tak już zrujnowałeś mi prawie całe życie... - dodałem nieco spokojniej nawet nie patrząc na jego osobę. Cóż, w tej sytuacji nawet usypana lekkim kurzem wykładzina wyglądała na bardziej interesującą niż poważny wzrok mojego ojca, który znając życie przeszywał mnie właśnie na wskroś.
- Zachowuj się - zganił mnie, zwalniając nieco jeden z najnowszych pojazdów tego roku - To dla twojego dobra... Nie możesz odcinać się aż tak bardzo od świata zewnętrznego - próbował przemówić mi jakoś do rozsądku, ale jego paplanina nie zdała się kompletnie na nic. Postanawiając dalej podtrzymywać swojego focha, zacząłem przeglądać Instagrama, na którym wylałem swoje żale już przeszło siedem godzin temu. Nie miałem zamiaru zostać w tym IHA, SRIHA, czy chuj wie czym dłużej niż dwa dni. Jebnięci na łeb nauczyciele, wredne konie, okropne warunki w pokojach... Ciekawe czy w ogóle to zadupie ma dostęp do świeżej wody. Zastanawiając się nad tym nieco głębiej, w pewnym momencie odciąłem się zupełnie od rzeczywistości, która wróciła do mnie w momencie uderzenia mojej głowy o zagłówek znajdującego się przede mną fotela - Jesteśmy - powiadomił mnie mężczyzna wjeżdżając na polną, dziurawą do reszty drogę.
- Nie mogą dać tutaj asfaltu? - zapytałem sam siebie uważając, aby nie przygryźć sobie języka - To jakiś koszmar... Masz zawrócić i mnie stąd w tej chwili wywieźć! - zażądałem o mało nie urywając sobie głowy o dość nisko umiejscowiony sufit. Byłem dzisiaj cięty niczym osa, dlatego każde niedopatrzenie bądź żart powodowało u mnie jeszcze większą złość. Potrafiłem się wyładować na każdym... Nie ważne, że to była moja rodzina... Znajdował się w moim otoczeniu więc zasługiwał na to co robiłem.
- Reker! Jeszcze raz się tak zachowasz, a ci wleje! - wrzasnął na mnie poprawiając swój drogi krawat - Nie masz już pięciu lat, a zmiana szkoły to nie koniec świata - dorzucił zatrzymując się na wyznaczonym przez tą wieśniacką szkółkę parkingu. Nie wytrzymując już tego wszystkiego, jako pierwszy postanowiłem otworzyć drzwi srebrnego "rumaka" i oddalić się od niebieskookiego na dobre dziesięć metrów. Nawet nie ma tutaj warunków na treningi - fuknąłem szukając po spodniach paczki papierosów, z którymi starałem się nigdy w nerwowych sytuacjach nie rozstawać. Odnajdując w końcu upragniony kartonik, odpaliłem szybko jednego szluga, którego smolista substancja szybko wypełniła całą objętość moich płuc. Tak o wiele lepiej - stwierdziłem bez ogródek, spoglądając kątem oka na swojego opiekuna, który postanowił wyciągnąć już moje bagaże. Nie zabrałem w sumie nic szczególnego. Jedna walizka na ubrania codzienne, druga na stroje do jazdy konnej, trzecia to połowa wszystkich czapraków i nauszników moich koni, a czwarta to typowa elektronika, której raczej żaden ubogi debil mi nie ukradnie - Nie pal tyle... Chodź nie mamy całej nocy - westchnął z daleka, przez co niechętnie mu uległem.
*******
U właścicieli tego przybytku nie zabawiliśmy zbyt długo. Kazali podpisać mi tylko jakieś śmieszne papiery oraz przydzielili mi odpowiedni pokój wraz z boksami dla koni, które pojawiły się kilka minut po naszym przyjeździe. Staruszek, jak to staruszek musiał się oczywiście wszystkim zachwycać, lecz ja nie czułem żadnego uroku związanego z tym miejscem. Sam pokój był również obrzydliwy. Źle dobrane kolory i roztrzepana pościel jeszcze bardziej zniszczyły mi życie.
- Bądź grzeczny... Nie rób głupstw... W razie potrzeby dzwoń... - silna ręka mojego ojca spoczęła na moim ramieniu, próbując wbić je prosto w ziemie - Liczę na ciebie.
- Zwariowaliście - prychnąłem wściekle kopiąc jedną z walizek - Zwariuje tutaj! I to wszystko wasza wina! Nienawidzę was! - pchnąłem go z premedytacją w stronę otwartych na oścież drzwi - Skoro tak chcecie się mnie pozbyć to wynocha... Wątpię, że zadzwonię.
- Kocham cię synku - próbował odeprzeć jakoś mój słowny atak, co nie zrobiło na mnie żadnego wrażenia.
- Ta... Jasne - trzasnąłem drzwiami, mając nadzieję, iż nie wylecą one z futryny - Gdybyś mnie kochał to byś mnie nigdy tak nie skrzywdził - zrzuciłem z łóżka kilka poduszek nie odczuwając żadnego głodu, który u normalnego człowieka dobijałby się do samego przełyku. Miałem dosyć. Mistrz juniorów w skokach miał niby tutaj się uczyć? Przesada i to duża. Jedyne czego mogą mnie nauczyć to jak spadać z konia, a może i nawet tego nie potrafią. Z czasem nerwy zaczęły coraz szybciej opuszczać moje ciało, co doprowadziło do bardzo szybkiego zaśnięcia.
*******
Następnego dnia wstałem dopiero koło godziny dziewiątej. Ignorując list znajdujący się na szafce nocnej, postanowiłem wziąć szybki prysznic, zjeść śniadanie uszykowane przez moją mamę na pierwszy dzień "nowego życia" oraz przebrać się w bryczesy, do których pasowały jedynie czarne, wypastowane, wysokie sztyblety z błyszczącymi ostrogami. Wiedząc, że treningi zaczynają się dopiero o ósmej, postanowiłem przejść się do stajni, po drodze napotykając się na jakąś dziewuchę, której wygląd od razu mnie odpychał. Nie zaprzątając sobie nią głowy, ruszyłem na poszukiwanie stajni dla koni prywatnych, gdzie w bliskich sobie boksach odnalazłem Evila, który przez kraty boksu próbował podgryzać Blackiego.
- Spokój - mruknąłem dobierając się do czoła starszego ogiera - Najpierw ty staroto - mówiąc to rozejrzałem się w poszukiwaniu stajennego, który były wstanie osiodłać tego kopiącego i gryzącego szaleńca. Trochę mi to zajęło, ale kiedy rzucił mi się w oczy jakiś blondas, od razu zleciłem mu wybrane przez siebie zadanie, które przyjął z dość dużym szokiem. Sam w tym czasie poszedł do siodlarni po swój ukryty w szafce kask. Nienawidzę tego miejsca.

<Irma? ;3> 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz