- Krowy? - powtórzyłam, unosząc lekko brew.
- Krowy - Sam wziął truskawkę. - Nie mogę pozwolić, żebyś zapomniała jak wyglądają.
Kopnęłam przyjaciela w kostkę, wybuchając śmiechem.
- Noah! - oddał mi. - Zachowuj się przy gościach.
- Przepraszam mamo. Pójdę poszukać koni.
- Idę z tobą. - Leo wstał z ławki.
- Oczywiście że idziesz. - Roześmiał się Sam. - Konie same się nie wyczyszczą. Zgarniesz mi Jaxa?
- Jasne. Chodź - zwróciłam się do Leonarda - czas złapać transport.
***
Złapanie trzech koni, które nie chciały zostać złapane, spośród całego stada, które nie chciało zostać złapane nie było najłatwiejsze, ale potem poszło już całkiem gładko. Trzy wierzchowce zostały wyczyszczone, a dwa z nich również osiodłane (bo ja uznałam, że będzie szybciej jeśli pojadę na samym kantarze). Następnym punktem do zrealizowania było znalezienie jakichś krów. To też było proste tylko dopóki nie wzięło się pod uwagę powierzchni rancha i faktu, że stada mogły się znajdować dosłownie gdziekolwiek. Sam zorganizował jeszcze Leo krótką lekcję kierowania koniem i wyjechaliśmy w stronę najbliższego wodopoju.
***
- Dużo ich! - To był pierwszy komentarz jaki padł z ust Leonarda, gdy wreszcie udało nam się znaleźć jedno ze stad (swoją drogą wcale nie aż tak duże). - To na pewno bezpieczne?
- W najgorszym wypadku stratują cię na krwawą miazgę, a ty mimo wszystko przeżyjesz - odpowiedziałam, wzruszając ramionami. - Ale to nie zdarza się zbyt często.
Sam roześmiał się, dając gniademu wałachowi sygnał, by przyspieszył.
- To wyścig? - Krzyknęłam za nim, ale nie odpowiedział, więc oboje z Leo pospieszyliśmy konie i po kilku minutach udało nam się zbliżyć do krów na tyle, na ile było to w ogóle możliwe. Bądź co bądź to jednak dość dzikie zwierzęta, które nie widują ludzi zbyt często.
- Wow, zawsze myślałem, że krowy są… no nie wiem… jakieś mniejsze. Albo, że mają mniejsze rogi. - Leo zsiadł z konia i spróbował podejść bliżej, ale szybko odskoczył gdy krowa zamuczała. - Aa! Co to było?!
Sam i ja spojrzeliśmy na siebie, zanim wybuchnęliśmy śmiechem, a Leo zrobił się czerwony.
- To krowa - powiedziałam, starając się opanować śmiech. - Krowy muczą.
- Mogliście mnie ostrzec!
- Założyłam, że wiesz takie rzeczy. - Otarłam spływającą po moim policzku łzę.
***
Wchodząc do pokoju zapaliłam światło. W oknie pojawiło się moje odbicie, a całe pomieszczenie wydawało się jeszcze bardziej przygnębiające niż za dnia. Ostatni raz widziałam je w tym stanie gdy po raz pierwszy w życiu pojawiłam się na farmie Henry’ego i Elisabeth. A to, mimo wszystkich dobrych rzeczy, które mnie tu spotkały, wciąż nie był najprzyjemniejszy moment mojego życia. Westchnęłam cicho, zamykając na chwilę oczy, by pozbyć się z myśli wspomnień.
- Blokujesz przejście. - Leo zaśmiał się, przesuwając mnie nieco w bok, by móc wejść do pomieszczenia. - Wszystko okej?
- Tak! - odpowiedziałam nieco zbyt entuzjastycznie, przynajmniej jak na mój gust, i potrząsnęłam lekko głową, wracając do rzeczywistości. - Jestem po prostu zmęczona - usprawiedliwiłam się.
- Więc chodź do łóżka. - Uśmiechnął się i otworzył szafę, w której znajdowało się kilka naszych ciuchów.
- Nie mogę. - Odgarnęłam włosy z twarzy. - Chciałam pogadać z Samem…
Uśmiech Leonarda nieco zmalał. Nie miałam ani pojęcia o co mu chodzi, ani siły się nad tym zastanawiać.
- Postaram się zaraz wrócić. - Dodałam, odwracając się i wychodząc z powrotem na korytarz.
Znalazłam Sama w salonie. Przeglądał jakąś kolorową gazetkę ze sklepu, najwyraźniej nie mając nic ciekawszego do zrobienia.
- Hej - odezwałam się, wchodząc się, wchodząc do pomieszczenia.
- Cześć. - Podniósł głowę i delikatnie się uśmiechnął. - Wyglądasz jakbyś coś ode mnie chciała.
- Może chcę? - Zaśmiałam się. - Miałam zamiar wypytać cię o tego nowego konia. Ciemny, trochę dziki, był dziś na pastwisku…
- Test? To nowy nabytek Jake’a. - Wyjaśnił Sam. - Diabeł wcielony. Jake zajmuje się nim już dwa miesiące, a nadal jedyne co może przy nim zrobić to założenie kantara. Chyba nawet on powoli zaczyna zastanawiać się na odpuszczeniem, bo przekonanie tego konia do czegokolwiek jest praktycznie niemożliwe. - Przyznał.
- Myślisz, że zgodziłby się, żebym ja spróbowała? - Gdzieś z tyłu głowy już widziałam reakcję Ro na sam ten pomysł.
- Chcesz rzucić akademię? - Zmarszczył brwi.
- Nie. Ale może mogłabym go zabrać ze sobą… - Zastanowiłam się. - W końcu udało mi się już ogarnąć kilka koni…
- Jeśli uważasz, że to dobry pomysł, musisz pogadać z Jake’em.
Tak też zrobiłam i po dość długiej rozmowie o wszystkich za i przeciw uznaliśmy, że mogę spróbować. ToH miał zostać moim prezentem urodzinowym, tyle że Jake nigdy nie nazwał tego w ten sposób. Ustaliliśmy, że zmusimy go do wejścia do przyczepy i któryś z braci przywiezie go, kiedy ja i Leo będziemy wracać do akademii. W razie gdybym nie radziła sobie z ułożeniem go, koń miał też wrócić na rancho, ale wiedziałam, że bez względu na to jak źle będzie, zrobię wszystko by do tego nie dopuścić.
Gratulacje, Noah Blake. Właśnie oficjalnie dostałaś swojego pierwszego konia.
Z bananem na twarzy wróciłam do swojego pokoju. Leo już spał, najwyraźniej zmęczony po całym dniu zwiedzania, jeżdżenia i oglądania krów, więc tylko po cichu wzięłam szybki prysznic i starając się być jak najciszej, położyłam się spać.
***
Następnego dnia wstałam na długo przed wschodem słońca. W zasadzie całą noc i tak praktycznie nie spałam, więc nie musiałam się martwić, że zaśpię i nie uda mi się wymknąć z domu tak, by nie wpaść na nikogo. Zwłaszcza Sama, bo nie miałam ochoty popsuć sobie dnia wysłuchiwaniem urodzinowych życzeń - Sam był jedyną osobą, która odmawiała przyjęcia do wiadomości informacji, że nie obchodzę urodzin, co może nawet byłoby urocze, gdyby nie było tak irytujące. Upewniając się, że Leo śpi, wyślizgnęłam się z łóżka, po czym naciągnęłam na siebie pierwsze znalezione spodnie i bluzę. Na szybko rozczesałam jeszcze włosy, związując je w tradycyjnie rozpadający się po trzech sekundach kucyk i wyszłam z pokoju. Z łatwością wymijałam skrzypiące deski w podłodze, starając się być jak najciszej.
Szło mi całkiem dobrze. Przynajmniej tak długo, jak nie przyszło mi minąć kuchni.
- Noah? - Przyciszony głos bez cienia wątpliwości należał do Sama. - Chodź na chwilę.
Westchnęłam cicho, wchodząc do spowitego mrokiem pomieszczenia. A było tak blisko…
- Hej. - Przytulił mnie mocno. - Wszystkiego najlepszego.
- Sam - jęknęłam, starając się uwolnić z uścisku przyjaciela. Bezskutecznie. - Proszę? - Tym razem efekt był już lepszy i zostałam wypuszczona.
- Zjedz coś. - Podał mi kanapkę. Czy Sam naprawdę czekał już wystarczająco długo, by zdążyć zrobić mi śniadanie? Musiałam przyznać, że tego się nie spodziewałam.
- Nie jestem głodna. - Spojrzałam na trzymane w dłoni jedzenie.
- Wiesz, że nie wypuszczę cię dopóki nie zjesz. - Obserwował jak po dłuższej chwili daję za wygraną i biorę pierwszego kęsa. - Do zobaczenia później. - Uśmiechnął się bez przekonania, poprawił kosmyk włosów, który wpadł mi do oczu i zostawił mnie samą.
***
Przynajmniej nie padało. Chmury szybko płynęły po niebie, co chwilę zasłaniając słońce, więc nie można też było powiedzieć, by było ciepło i przyjemnie, ale przynajmniej nie padało. To był chyba najradośniejszy akcent tego dnia.
Odnalezienie właściwego miejsca przychodziło mi z łatwością. W końcu przez ostatnie lata spędziłam tu mnóstwo czasu. Cały czas - by być dokładnym - kiedy nie pracowałam, nie spałam lub nie byłam w szpitalu. Cmentarz stał się moim drugim domem. A może jedynym domem?
Usiadłam na ziemi przed granitową płytą.
Wszystkie nagrobki były identyczne. Na większości z nich leżały kwiaty czy znicze, tylko pojedyncze zdawały się być porzucone. Grób Tony’ego zaliczał się do tej pierwszej grupy. Dziś. Janine i Danny raz do roku przypominali sobie o jego istnieniu i zostawili tu wieniec.
- Co za kochani rodzice - mruknęłam do siebie, obejmując kolana ramionami.
Miałam spędzić tu cały dzień. A przynajmniej dopóki Sam nie uprze się, żebym wracała. Nie chciałam wracać. W końcu co innego miałam robić? Siedzieć w domu i udawać, że ja też zapomniałam o bracie? I tak miałam wyrzuty sumienia, że tak bardzo nie chciałam ich spotkać, że przyszłam tu dopiero dzień po rocznicy jego śmierci. Z drugiej strony trzy lata i jeden dzień temu wciąż nie wyobrażałam sobie, że Tony może nigdy nie wrócić. Czasem zresztą nadal przyłapywałam się na czekaniu aż zadzwoni.
Trudno mi powiedzieć ile czasu tak spędziłam zanim usłyszałam cichy szelest trawy, a chwilę później ktoś kucnął obok mnie, ale słońce powoli obniżało się już nad horyzontem.
- Czas wracać. - Sam obiął mnie ramieniem, a ja instynktownie się do niego przytuliłam.
- Nie chcę. - Pociągnęłam nosem.
- Wiem - powiedział spokojnie. - Ale obawiam się, że książe może nam się przeziębić - dodał, a ja na ułamek sekundy się uśmiechnęłam.
Faktycznie, było zimno - wiało chyba nawet bardziej niż rano - a ja zwyczajnie do tej pory nie zwróciłam na to większej uwagi i dopiero teraz zaczęło do mnie docierać jak bardzo zmarzłam przez te kilka godzin. Otarłam z policzków łzy i rozejrzałam się dookoła. Leo stał kilka metrów dalej, obserwując nas, ale chyba nie bardzo wiedząc co powinien zrobić. Westchnęłam, znów zatapiając twarz w bluzie Sama. Byłam pewna, że zrobił wszystko, by Leonard został w domu. Teraz zapewne będzie chciał wiedzieć o co chodziło, a ja nie za bardzo miałam ochotę o tym rozmawiać.
- Masz kluczyki do auta?
- Tak. - Wyciągnęłam je z kieszeni spodni i podałam przyjacielowi.
- Więc czas wracać. Bez dyskusji, Noah. - Wstał i wyciągnął w moją stronę rękę, by mi pomóc.
Przez chwilę jeszcze stałam przed grobem, co wystarczyło, by dołączył do nas Leo.
- Wszystko w porządku? - Odezwał się.
Wzięłam głęboki wdech i wbiłam wzrok w nazwisko na grobie.
- Poznaj mojego brata - powiedziałam szybko.
- Leo, pojedziesz samochodem Noah. - Sam podał mu kluczyki do mojego pickupa, uniemożliwiając ciągnięcie tematy Anthony'ego i kierując mnie w stronę wyjścia z cmentarza.
Leo?
1507
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz